mar

24

Początek listopada. U nas pluchowato, chłodno. Za to jest to dobry termin na odwiedzenie Egiptu i zmierzenie się z tamtejszymi drapieżnikami, a w szczególności z moim ulubionym GT. Wybór pada na wczasy w Hurghadzie, oczywiście  połączone z wędkowaniem.
Mieszka tam nasz zaufany przewodnik, który ma łódkę w Hurghadzie i doskonale wie, gdzie w danej porze roku warto popłynąć. Jestem z moim kolegą Danielem De Niro. Tym razem  polecono nam hotel  sieci Jazz 5*.  Jest warty tych 5 gwiazdek. Trochę niewygodne dojście do odległej rafy, ale długie spacery po konkretnych posiłkach z pewnością się przydadzą.
Z siedmiu dni pobytu trzy przeznaczamy na łowienie. Każdego dnia rano o 7:30 przewodnik odbiera nas z hotelu, wiezie do portu. Wypływamy na dwusilnikowej łodzi poppingowej. Głównie nastawiamy się na popping. Pogoda jest ok. Spokojnie można poprowadzić przynęty. Jest trochę brań, kilka ryb niestety spada z haków. Każdy z nas zalicza po kilka emocjonujących holi. Mój największy GT przekroczył wagę 30 kg ! Najwięcej brań mieliśmy przy rafach na północ od Hurghady.  Po drodze na środku Morza Czerwonego minęliśmy wyspę – rozległy atol, na której jest budowany hotel . Pracują tam 2 dźwigi. To będzie dopiero raj dla kitesurferów. Ciekawe, jakie tam będą ceny za pobyt.  Rafy z największą ilością GT były sporo za tą wyspą. W oddali były widoczne wierze wiertnicze i podążające w ich stronę ogromne tankowce.
Poza GT trafia się karanks niebieskopłetwy, jest też większa kuzynka naszej belony na poppera, jakiś tuńczyk zębaty na jigging. Ale najwięcej farjdy sprawiają nam GT. Biorą widowiskowo, walczą zaciekle, a po krótkich sesjach zdjęciowych w dobrej kondycji trafiają do wody. Osiem godzin łowienia przez trzy dni z rzędu zaspokaja nasze potrzeby. Trochę odpoczynku w hotelu też się należy…
Taki tygodniowy pobyt połączony z kilkoma dniami łowienia to fajna alternatywa. Jest szansa, że jeżeli ktoś pojedzie z partnerką czy rodziną, to zaakceptują oni taką formę pobytu, a wędkarz też przy tym skorzysta. Zaletą jest bliskość łowiska i rozsądna cena (przy dwóch wędkarzach łowienie dzienne kosztuje łącznie ok. 460 euro. W cenie jest opieka przewodnika, zimny lunch, napoje chłodzące. Dla potrzebujących przewodnik zapewnia sprzęt wędkarski. My mieliśmy własny, ale dla stawiających pierwsze kroki w łowieniu w tropikach jest to korzystne rozwiązanie. Nie trzeba wtedy inwestować w sprzęt, który całkowicie różni od tego stosowanego u nas czy nawet w Norwegii.
Jest co robić, nie trzeba tkwić w hotelu. Jest kilka fajnych restauracji z rybami i owocami  morza, gdzie nie trzeba mieć milionów monet.
Poza tym można pozwiedzać Hurghadę, poznać uroki targu rybnego, starego bazarku, głównej ulicy zwanej także „Aleją Wydatków…J”, Delfinarium  czy Grand Aquarium.  A to wszystko odległe tylko 4 godziny lotu z Polski.

mar

24

Kolejny długo oczekiwany  wyjazd w mocnym składzie, który  postanowiliśmy spędzić na 6-io dniowym Safari na Morzu Czerwonym. Limit bagażu tradycyjnie przekroczony, ale dzięki wypełnieniu bagaży podręcznych kołowrotkami bez szpulek z plecionką oraz pajdą ciężkich pilkerów czarter do Marsa Alam odbywa się bez dopłat do bagażu. Po przylocie tradycyjnie pakowanie do przestronnego busa zapewnionego przez przewodnika i podróż do portu. Tam czeka na nas duża łódź baza z 4-ma wygodnymi kabinami, kuchnią, liczną załogą. Mamy do dyspozycji dwie dwusilnikowe wygodne łodzie do poppingu, jiggowania z doświadczonymi przewodnikami.
Wypływamy tradycyjnie z portu Hamata.  Najpierw kierujemy się na północ, jest tam sporo ciekawych raf. W drugiej części wyjazdu przemieszczamy się na południe w kierunku Sudanu. Tam zapuszczają się głownie statki turystyczne z nurkami. Jest masa ciekawych raf, podwodnych jaskiń i korytarzy. Po drodze jest też Dolphin House, miejsce w którym codziennie gromadzą się dziesiątki, a czasami setki rekinów. Można z nimi pływać, nie płoszą się. Miejsce to jest otoczone ogromną  ok. 2-3 kilometrową rafą, gdzie zawsze próbujemy swoich sił z popperami i stickbaitsami. Tym razem też przynęty idą w ruch , ale brań jest niewiele. Widzimy sporo drobnicy, widocznie drapieżniki mają zbyt dużo pokarmu, aby aktywnie reagować na nasze przynęty.
 
Temperatura w ciągi dnia wynosi ok. 28-30 stopni, korzystna pogoda (niezbyt wietrznie) motywuje nas do sporego wysiłku jakim jest łowienie w tropikach. Łowimy głównie na popping, trochę na stickbaity. Padają pierwsze karanksy niebieskopłetwe, pierwsze GT, barakudy, Red snappery.  Ilościowo szału nie ma, ale nie zawsze jest Eldorado.
Na jigging i slow jigging też pada trochę ryb. Jednego dnia udaje mi się złowić piękną seriolę na verticala. Hol ze 110 metrów  był  wycieńczający, ale warto było się pomęczyć, bo ryba ważyła ok. 20 kg.
Wieczorami, kiedy zapadają „egipskie ciemności”, w oczekiwaniu na pyszną zupę rybną i kolację z obowiązkową rybą, kibicujemy wytrwalcom, którzy  na filety i kawałki kalmarów łowią kolorowe ryby rafowe. Brania ryb są dość częste, choć nie jest łatwo je zaciąć. Pada m. in. sporych rozmiarów rozdymka z ostrymi, wystającymi zębami.  Trzeba uważać przy odhaczaniu. Mamy wygodną łódź bazę,  spory pokład do wypoczynku czy nocnego wędkowania. Trafił się nam wyśmienity kucharz. W małej klitce zwanej kuchnią ( wymiary może 150 x 200 cm) tworzy specjały, które codziennie nas zaskakują i zawsze są wyśmienite. Widać, że ma dar  i lubi to, co robi. Na koniec wyjazdu dostaje od nas specjalny napiwek, na który w pełni zasłużył.
Kolejne dni mijają dość szybko. Atutem jest to, że na morzu nie ma zasięgu i nie musimy siedzieć „w telefonach”. Zawsze po śniadaniu mamy I turę łowienia, gdzieś od 7:00 do 13:00. Potem powrót na łódź bazę, snurkowanie, lunch, chwila odpoczynku i koło 14:30 II tura łowienia aż do zmierzchu.  Trzeciego dnia nasz weteran Miecio maj swój dzień. Najpierw na poppera wyholował ogromną barakudę, potem w teoretycznie mało ciekawym miejscu zaciął pięknego tuńczyka zębatego, takiego z „dwójką” z przodu. Pełen szacun. Pozostali też mają fajne ryby, kilka oczywiście spada podczas holu czy urywa nasze mocne zestawy. Nic nowego…J   Kilka razy napotykamy stada delfinów, które chętnie towarzyszą naszym łodziom. I tak „nudzimy się” przez  pięć dni. Ostatniego pierwszą pożegnalną turę dnia kończymy ok. 15:00. Rzutem na taśmę Jarek łowi  ładnego GT (chwilę wcześniej zaatakował mojego poppera, ale  nie trafił…). Jarek rzucił w to samo miejsce i w jego poppera już trafił! Życie… J Potem pakowanie sprzętu na łodzi bazie, lunch i powrót do portu. Z tego miejsca mamy ok. 3 km do znanego nam hotelu, w którym zawsze kończymy nasze wędkarskie turnusy. Tam łapiemy się jeszcze na basen, zimne piwo z baru, a potem na obfitą kolację.
Następnego dnia trochę porannego leniuchowania, kąpiel w morzu, a koło południa przyjeżdża po nas bus i jedziemy na lotnisko.
Zgodnie stwierdziliśmy, że w przyszłym roku musimy zaliczyć kilka wypraw w tropiki. Poza Morzem Czerwonym rozmawiamy o Madagaskarze, Andamanach, Lakszadiwach. Jest sporo ciekawych kierunków. Trochę daleko od Europy, ale dla osób, które złapały „tropikalnego” bakcyla odległości przestają mieć aż takie znaczenie. Liczą się walory łowiska, dobra opieka przewodników, bezpieczeństwo.
W Egipcie czuliśmy się bezpiecznie, na lotnisku w Marsa Alam wzmożona oraz bardzo miła kontrola potwierdziła, że Egipcjanie bardzo dbają o turystów. Do zobaczenia podczas kolejnego Safari na  Morzu Czerwonym.
 

mar

24

Ta lokalizacja od zawsze rozpalała moją wyobraźnię. Jechałem pełen optymizmu popartego miłymi wspomnieniami. W zeszłym roku w kwietniu wyholowałem tu przecież mojego rekordowego  karanksa GT o długości całkowitej 148 cm (140 cm do wcięcia w płetwie). Ryba ważyła ponad pięćdziesiąt kg, więc miałem pewność, że są tam okazy i warto mocno popracować.  Tym bardziej, że jestem w stałym kontakcie z właścicielem bazy wędkarskiej i znam wyniki wcześniejszych ekip, które zagościły tam przed nami. Nie powiem, miały się czym pochwalić…
Pływaliśmy we czterech na wygodnej, nowoczesnej  łodzi poppingowej. Cały czas  mieliśmy do dyspozycji  dwóch super przewodników, którzy wręcz wyprzedzali nasze myśli. Byli wszędzie, wiązali przypony, zmieniali przynęty, podbierali ryby, robili zdjęcia, podawali napoje chłodzące, szykowali lunch na łodzi. I tak od rana do wieczora przez 6 pełnych dni. To duży komfort, jeśli pływa się z fachowcami.
Jako baza służył nam  przestronny katamaran z czterema niezależnymi kabinami, więc każdy z nas miał indywidualne miejsce do spania. Śniadania i kolacje na katamaranie były bardzo smaczne, kucharka znała się na rzeczy. Codziennie jako przystawkę przed kolacją mieliśmy pyszne sashimi z tuńczyka bądź makreli królewskiej. Sama kolacja to zazwyczaj dania główne ze świeżo złowionych  ryb w różnych odsłonach  lub steki z miejscowej wołowiny zwanej Zebu, a do tego świeże  sałaty, słodziutkie owoce, dobre wino, zimne piwo i drinki. Żyć nie umieraćJ
Przez 6 dni łowienia eksplorowaliśmy wody na  północnym zachodzie Madagaskaru, docierając prawie do najdalej na północ oddalonego Diego Suarez. Kilka dni pływaliśmy po terenie Parku Narodowego Nosy Hara Marine National Park. Przepiękne widoki, dziesiątki wysp i wysepek,  niesamowite formacje skaliste i dużo soczystej zieleni, a wszystko zamieszkałe przez gromady ptactwa.
Madagaskar słynie przede wszystkim z wielu gatunków graników i innych ryb operujących w strefie przydennej, poławianych najczęściej na pilkery metodą vertical jigging i slow jigging. Stosujemy przynęty od 130 do 250 g, zależnie od głębokości i uciągu kształtowanego natężeniem prądów morskich. W toni trafiają się tuńczyki żółtopłetwe i  tuńczyki „psie” czyli waleczne Dogtooth tuna , które niestety często obcinają nam przynęty, lub po uporczywych ucieczkach w kierunku skalistego dna przecinają o skały przypony fluorocarbonowe. Poza tym łowimy makrele królewskie z zębami ostrymi jak żyletki (te też potrafią obciąć przynętę nie wiadomo kiedy…), rekiny, Red Jobfish, barakudy, karanksy. Mnie oczywiście bardziej interesowały  metody spinningowe, do których zalicza się popping oraz casting bezsterowymi  woblerami typu stickbait. Przynęty prowadzone są po powierzchni lub tuż pod nią, dlatego wszystkie odprowadzenia, wyjścia, ataki ryb i brania są zazwyczaj widoczne i bardzo widowiskowe,  często okraszone ogromnymi bryzgami wody lub wyskokami ryb trzymających przynętę w pysku.
Spinningowanie w tropikach to nie jest lekki sport. Trzeba się mocno napracować. Wędki spinningowe przy długości  ok. 250-260 cm mają ciężar wyrzutu  180, 200 lub 250 g. Kołowrotki typu Shimano Stella 18000 czy Daiwa Saltiga 6000 swoje ważą. Przynęty, których używamy w tropikach zazwyczaj są w przedziale od 100 do 180 g. Każdego poppera lub sticka trzeba wprowadzić w ruch, musi być „zachęcający” dla ryb, a zarazem szybki, aby ryba nie zdążyła mu się przyjrzeć. Nie ma mowy o powolnym skręcaniu, między innymi dlatego stosujemy kołowrotki o dużym przełożeniu i nawoju 120-130 cm za jednym obrotem korbki. To wszystko dzieje się oczywiście w tropikalnej aurze. Żar się z nieba leje, temperatura ponad 30 stopni, często tylko znikomy podmuch powietrza ( wtedy modlimy się, aby przewodnik przemieścił się na inne miejsce, przynajmniej owieje nas „wiaterek”…). Niektórzy zapytają: to po co się tak męczyć ? Ano po to, aby doświadczyć brań z powierzchni i odjazdów kilkunasto- lub kilkudziesięciokilogramowych ryb. Tego nie da się opisać. To jest magia, która wciąga i zmusza wędkarza do niebywałego wysiłku. Co z tego, że kręgosłup boli, ręce mdleją, mięśnie sztywnieją, palce drętwieją,  robią się zakwasy. Odjazd dużego GT czy tuńczyka wynagradza wszelkie niedogodności. Łowimy kilka okazów GT z przedziału 30+, najwięcej szczęścia ma nasz kolega Mirek, który rok temu złapał bakcyla w Egipcie na Morzu Czerwonym i od tej pory regularnie odwiedza różne łowiska tropikalne. Doposażył się w profesjonalny sprzęt, więc szanse na utrzymanie walczącej ryby są zdecydowanie większe. Ryby atakują poppery Heru Cubera (głownie na nie łowimy na tym wyjeździe), praktycznie każdy kolor przynęty kusi jakiegoś drapieżnika. Poza tym używamy klasyków Dumbbell, Yo-Zuri, Orion, Hamer Head, Pin Popper, także modele typu „chlapaki” szczególnie sprawdzające się podczas flauty. Łowimy łącznie kilka ponadmetrowych GT, z których największy wyholowany przez Mirka mierzy 122 cm do wcięcia w płetwie. To okaz o wadze ok. 37 kg. Dał mu wiele frajdy. Jest zmordowany, ale bardzo szczęśliwy. Po holu długo polewa się z wiadra wodą morską, aby trochę ochłonąć i ostudzić emocje. Niewiele to daje, ale po walce z tak wymagającą rybą trzeba trochę odpocząć. Ryby ( w tym każde GT) po sesji zdjęciowej są wypuszczane. Zostawiamy tylko te, które mają trafić na nasz stół na kolację.
Ja tym razem mam mniej szczęścia na poppery, choć nie odpuszczam nawet na moment, ale za to zaliczam wiele brań w jiggingu  na pilkery. Trzeciego dnia łowienia na rozległym blacie poprzerywanym gwałtownymi kilkunastometrowymi uskokami na głębokości ok. 65 m w przeciągu godziny na wędkę do slow jiggingu łowię dwa ogromne rekiny szacowane przez przewodników na ok. 40 i 60 kg! Mam oba hole i odhaczanie okazów nagrane na kamerze. Świetna sprawa. Co prawda podczas drugiego holu już prawie nie czułem prawej  ręki i musiałem sobie pomagać przytrzymując uginającą się wędkę lewą ręką , ale warto było !
Metodami  jiggowymi łowimy też tuńczyki Dogtooth, makrele królewskie, Red Jobfish, karanksy mangrowcowe i sporo innych gatunków.   Po raz pierwszy trafia mi się długaśny dziwoląg  o nazwie Trumpetfish, który z racji mięsistego kaczego dzioba brał przynętę na kilka razy, aż w końcu zassał.
Madagaskar po raz kolejny spełnił moje oczekiwania.  Towarzystwo dopisało. Opieka przewodników i całej załogi katamaranu była perfekcyjna. Podróż, choć męcząca, obyła się bez niespodzianek. Kolejne doświadczenia zdobyte, łatwiej będzie planować kolejne wyprawy. Oczywiście wrócę na Madagaskar za rok. Marzę o złowieniu kolejnego GT przekraczającego magiczną granicę 40+. Wody Oceanu Indyjskiego wokół Madagaskaru  obfitują w wiele gatunków ryb, z pewnością pływa w nim sporo takich okazów.
 

mar

24

Kolejne urokliwe miejsce, na środku Morza Andamańskiego, które jest częścią Oceanu Indyjskiego. Wiosną 2019 roku, na początku kwietnia ponownie odwiedzam Indie. Tym razem jesteśmy na wschodnim wybrzeżu, skąd lecimy do Port Blair na Andamanach. Kolejny wyspiarski region, sąsiadujący z Archipelagiem Nikobarów. Kolejne miejsce znane z dobrych łowisk karanksów GT, tuńczyków i innych drapieżników.
Mieszkamy we czterech w małym hoteliku z widokiem na zatokę, kilkaset metrów   od portu, gdzie cumuje nasza łódka. Mamy dwóch doświadczonych przewodników. Dwa dni łowimy w pobliżu Port Blair, potem przemieszczamy się na tzw. Małe Andamany, rejon mało zamieszkały, kilkanaście lat wcześniej mocno spustoszony przez szalejące Tsunami. Widzimy ślady pozostawione przez żywioł. Niestety na wodzie ciągle towarzyszą nam łodzie konkurencji. Każdego dnia mijamy lub w zasięgu wzroku widzimy kilka z nich. To także profesjonalne łodzie poppingowe z wędkarzami uzbrojonymi po zęby. Każdy próbuje, nikt nie wymięka, ale chyba zbyt duża presja w regionie. Odbija się to na wynikach. Pomimo sprzyjającej pogody i sporego doświadczenia  zarówno przewodników jak i łowiących, efekty w szczególności na popping  są mizerne. Mamy wrażenie, jak by łowisko było przełowione.  Łowimy trochę GT, barrakudy, karanksy, pada tylko 1 tuńczyk żółtopetwy. W przerwach między castingiem próbujemy na verticala. Ja coraz odważniej stosuję metodę  slow jigging, która sprawdziła mi się podczas kilku poprzednich wypraw. Podobnie jest tym razem. Udaje mi się wyholować kilka ładnych tuńczyków zębatych Dogtooth, kilka Red Jobfish, padją też inne gatunki. Mam sporo brań nie do zatrzymania (tuńczyki zębate). Kołowrotek gra, plecionka znika w przyspieszonym tempie, niestety często ryba wchodzi w rafę/dno i zestaw jest urywany. Przewodnik uwiecznił kilka takich akcji na filmikach, mam co oglądać w domu… Ale jest sporo brań, nie zrażam się, przewodnik pomaga mi wiązać szybkie węzły. Koledzy, z początku niechętnie (wiadomo, każdy woli popping/casting!), ale z czasem też się przestawiają na jigging. Przychodzą efekty. Łowimy więcej tuńczyków. Jarek łowi takiego zębatego ok. 30 kg, potem poprawia podobnej wagi granikiem z rodzaju „kartofel” . Ma też ciekawą przygodę. W holowaną przez niego na pilkera rybę uderza inna, ogromna ryba. Pomimo pancernego sprzętu, hamulca Daiwy (do 30KG) ustawionego na beton ryba idzie bez zastanowienia, nie pomaga też pełne wychylenie z rękoma wyciągniętymi za burtę. Ryba schodzi, a Jarek wyciąga zmaltretowanego Jobfisha, z pyskiem sprasowanym jak z wyżymaczki… . Według oceny przewodnika amatorem tego Jobfisha był ogromny granik, może nawet prawie trzycyfrowy. Szkoda, że się dobrze nie zapiął. Byłaby niezła jazda. Ale i tak emocji nie brakowało.
Podsumowując, niedosyt z ulubionego poppingu powetowaliśmy trochę przyzwoitymi wynikami w jiggingu. Pojedliśmy smacznych rybek, kilka razy byliśmy w miejscowych restauracjach. Szczególnie jedna „Sea Shell” przypadła nam do gustu. Super zupa rybna, jeszcze lepsze  homary przygotowywane jako „live cooking”. We czterech płaciliśmy za jedzenie tyle, co w Warszawie zapłaciłbym samodzielnie.
Przewodnik dla każdego z nas naszykował pendrive ze zdjęciami i filmikami, które na bieżąco wykonywał. Bardzo dobra jakość zdjęć i bardzo fajna pamiątka. Mile wspominamy bajecznie słodkie winogrona bezpestkowe w kształcie fasolek, pyszne banany i różne wariacje drinków na bazie białego Bacardi, który był dostępny w sensownej cenie i wypełniał nam wieczorny czas rozmów, ustalania taktyki na kolejny dzień oraz snucia planów na kolejne wyprawy. Oczywiście w tropiki. Na uzależnienie nie ma innego lekarstwa.

mar

24

Już od 11 lat jeżdżę na wyprawy wędkarskie w tropiki. Łowię głównie na morzach i oceanach. Przeważa metoda spinningowa/popping oraz łowienie pilkerami metodą vertical jigging i slow jigging. W styczniu 2019 roku wybrałem się na prawie nieznane, niedawno odkryte wody Morza Lakkadiwskiego – Archipelag Lakszadiwy. To bardzo urokliwe miejsce, oddalone niecałą godzinę lotu od zachodniego wybrzeża Indii, prowincji Cochin. Podróż nie jest uciążliwa. Z Warszawy do Dubaju, potem do Cochin. Tam już trafiamy pod opiekę przewodnika. Mamy jeden dzień luzu, więc decydujemy się na objazdówkę po okolicach Cochin. Zaliczamy m. in. mały rejs łodzią po rzece, trafiamy do nadrzecznego mini baru na orzeźwiające mleczko kokosowe prosto z kokosa, potem zaliczamy regionalne muzeum, obowiązkowy targ rybny przy zatoce Oceanu, fajną restaurację z owocami morza …
A godzinny lot na Lakszadiwy następnego dnia to już pestka. Do niedawna była to strefa wojskowa, do dnia dzisiejszego niektóre atole są niedostępne dla turystów, ale my za pośrednictwem francuskiej firmy mamy umówionego lokalnego przewodnika wędkarskiego. Mnie i Danielowi  towarzyszy kolega z Irlandii, Roman. Na miejscu spotykamy grupę francuską, 3 wędkarzy, którzy mają łowić na drugiej łodzi. Będzie współzawodnictwo. Jeden z Francuzów jest tu już trzeci raz, przekazuje nam swoje wcześniejsze doświadczenia. Ciekawostka: łodzie mają stanowić jednocześnie  bazę do spania i spożywania posiłków oraz miejsce do wędkowania. To stare, niezadaszone, kolorowe krypy z dieslowskim silnikiem od ciężarówki. Trochę głośne, dość wolne, ale stabilne i w miarę bezpieczne. Centralny punkt na łodzi stanowi obudowany kibelek. Jego ścianki doskonale nadają się do zawieszenia uzbrojonych przynęt. Śpimy na pokładzie na specjalnych materacach, myjemy się na pokładzie (no chyba, że wskakujemy na kąpiel do oceanu), jemy na pokładzie i łowimy z pokładu. 24 h/dobę warunki bardzo prymitywne, ale da się wytrzymać.
Archipelag Lakszadiwy nie jest zbyt mocno zaludniony, ryb jest sporo, a miejscowi rybacy poza drobnicą nastawiają się głównie na tuńczyki żółtopłetwe. Inne gatunki nie są przez nich tak poszukiwane. My natomiast poza tuńczykami chcemy łowić karanksy GT, karanksy niebieskopłetwe, graniki, snappery, barakudy, makrele królewskie, tuńczyki zębate, Red Jobfish i oczywiście sławne Napoleony, które tam występują, a do tej pory na innych łowiskach nikomu z nas nie udało się zaliczyć takiej ryby. Przez 6 dni łowimy w bardzo ciekawych miejscach. Są to głównie niezamieszkałe atole, rozległe płycizny, okolice małych wysepek. Roman kilka razy uruchamia drona, robimy trochę filmików z tych urokliwych miejsc. Generalnie przy atolach jest wiele rozległych płycizn. Widocznośc doskonała. Są miejsca, gdzie pod łodzią widzimy dziesiątki spłoszonych żółwi. Nawet nie myślałem, że tak szybko mogą pływać… Pech chce, że echosonda na naszej łodzi odmawia posłuszeństwa i szczególnie na jigging łowimy trochę na czuja, ewentualnie sugerujemy się położeniem drugiej łodzi (tam sprzęt jest sprawny). Pomimo tego, że trafiamy na słaby okres żerowania ryb, udaje nam się przechytrzyć sporo karanksów, graników, snaperów. Łowimy także Napoleona na pilkera, więc jest powód do dumy i wpisania kolejnego gatunku ryb tropikalnych zaliczonych podczas naszych wojaży. Pogoda raczej nam dopisuje, gdyż II połowa stycznia to środek sezonu letniego w tamtym rejonie. Kuchnia hinduska choć trochę ostra, jest do zaakceptowania. Szału nie ma, ale codziennie w menu mamy  jakąś rybę, przyprawiony ryż  czy inne dodatki. Za  to owoce są przepyszne. Banany bajka! Arbuzy  bardzo słodkie i soczyste.
Każdego wieczoru zacieśniamy stosunki z kolegami z Francji. Łodzie stają burta w burtę, jemy wspólne kolacje, wymieniamy doświadczenia, umawiamy się na kolejne wyprawy, opowiadamy dowcipy – tu jesteśmy bezkonkurencyjni z paletą naszych rodzimych kawałów…
Generalnie wyjazd bardzo udany. Nowe miejsce na mapie świata zostało zaliczone. Pewnie jeszcze kiedyś tu wrócimy, bo niestety na całym świecie coraz mniej jest miejsc, gdzie można spokojnie wędkować i liczyć na częste brania tak wielu gatunków ryb atakujących nasze poppery, stickbaitsy i pilkery. Wiadomo, że sprzęt musi być bardzo mocny, dostosowany do łowienia w tropikach. Szczególnie ważne są wytrzymałe kołowrotki z mocnym hamulcem oraz wędki do poppingu, których nie  da się zastąpić innymi, używanymi w Europie przy połowach dużych ryb słodkowodnych czy morskich. Przynęty też muszą być dedykowane dla poppingu czy verticala. Pozostałe akcesoria także bardzo mocne, z naciskiem na jakość kółek, krętlików i kotwic. Ryby na Lakszadiwach nie uznają kompromisów. Woda jest  dość płytka, dno najeżone rafami i koralowcami, więc ryby holujemy dość siłowo, nie pozwalamy (jeśli się da…) na ucieczki ryb w dno, bo zazwyczaj wiąże się to z przecięciem przyponu fluorocarbonowego lub plecionki. Czasami trafia się atak większej ryby na holowaną właśnie rybę.  Takie zdarzenia miałem czwartego dnia, kiedy  na vertical jigging holowałem ok. metrowego granika i ok. 15 metrów od łodzi coś mi się „dosiadło” . Było sporo emocji, takie „przeciąganie liny”, zaczynało mi brakować rąk (były rozciągnięte na maxa…, a „coś” dalej ciągnęło… Na szczęście pasażer odpuścił, ale na pilkerze pozostawił tylko połowę pięknego granika. Ślady zębów wskazywały na rekina. Może to i dobrze, że odpuścił J Natomiast pieczone filety z zachowanej połówki granika smakowały wyśmienicie i właśnie dla takich chwil warto planować kolejne wyprawy. Czas mijał szybko, choć łowiliśmy codziennie praktycznie od świtu (po małej kawie z ciasteczkiem) z krótką przerwą na śniadanie, potem na lunch, aż do zmroku. Co najmniej 10-11 godzin łowienia dziennie. Ostatnia noc na Archipelagu to nocleg w trwałych dwuosobowych namiotach, z kolacją i ogniskiem na plaży. Fajne klimaty. Kolejne miejsce, do którego chce się wracać. Tropiki uzależniają.
 

mar

24

Jest przełom maja i czerwca, czyli Dzień Dziecka  J Prognozy zapowiadały ładną pogodę, raczej niewielki wiatr, a to jest kluczowe na Morzu Czerwonym.  Mamy w składzie  kobietę, która zaliczyła już kilka wypraw w różne zakątki świata, natomiast Safari po Morzu Czerwonym  jest dość męczące, gdyż łowi się długo, dla wytrwałych jest nawet możliwe łowienie nocne. Jednak Kasia radzi sobie dobrze, spinninguje wytrwale.
Mamy do dyspozycji bardzo przestronną, wygodną łódź bazę, klimatyzowane kabiny, dobrą kuchnię i oczywiście dwie łodzie poppingowe z przewodnikami. Pierwszy dzień jest dla mnie bardzo owocny, łowię kilka GT, kilka tuńczyków Dogtooth, Red Snappera, bluefina.  Pozostali wędkarze też nie próżnują, pada sporo ryb. Na ostatniej rafie, przy zachodzącym słońcu trafiamy na żerujące tuńczyki. Tam mam sporo brań, łowię 4 sztuki, w tym jednego ok. 20 kg, który skusił się na czarno-srebrnego poppera  Heru Cubera 150 g. Mam jeszcze branie ogromnego tuńczyka, który odprowadził Poppera do samej łodzi, a wcześniej kilkukrotnie „stukał” pyskiem przynętę. Nawet nasz przewodnik trochę się go przestraszył widząc taki okaz przy samej łodzi. Ocenił go na grubo  ponad 40 kg.
Kolejne dni nie są już tak bardzo obfitujące w brania, ale łowimy różne gatunki. Trafiają się barakudy, bluefiny, snappery, jobb fish , tuńczyki i oczywiście ulubione GT. W czasie przerw na lunch udaje nam się kilka razy posnoorkować. Rafy na południe od Marsa Alam ( w zasadzie od Hamaty) są przepiękne, prawie dziewicze. Widzimy pląsające delfiny, raz pojawia się nawet nad powierzchnią wody  płetwa rekina… Nie był duży, ale byłJ Poza poppingowaniem  łowimy na speed jigging i slow jigging. Mam sporo brań na slow – księżycówki, małe graniki, Red Job Fish, tuńczyki. Towarzyszy temu fajna zabawa, brania czuć na czułej szczytówce kija. Testuję nowe przynęty zakupione przed wyjazdem. Część z nich przypomina duże koguty z kolorowymi frędzlami.
Wieczorami po kolacji część z nas łowi na fileciki. Fajna zabawa, jest sporo brań. Ryby wypuszczamy, chyba że trafi się taka odpowiednia na zupę i wtedy wędruje ona do kosza, aby kolejnego wieczoru zagościć na naszych talerzach. Świeże ryby to podstawa. Kucharz przyrządza ryby smażone, grillowane, pieczone w kawałkach i w całości. Przygotowuje też pyszne sashimi, które zawsze bardzo szybko znika z talerzy.
Przez cały wyjazd humory dopisują. Dwóch kolegów jest praktycznie pierwszy raz na prawdziwym poppingu, sporo się uczą i od razu widać, że takie łowienie im odpowiada, deklarują chęć uczestnictwa w kolejnych wyprawach. Morze Czerwone jest dobrym akwenem do nauki. Jest blisko naszego kraju, ma tysiące raf przy których gromadzą się ryby,  jest chronione przez odpowiednie służby, czyste i nie przełowione. Oczywiście trzeba mieć trochę szczęścia, aby trafić na dobre żerowanie ryb, ale do pomocy mamy sprawdzonych przewodników, którzy znają swój fach i znają akwen. Zawsze coś doradzą.
Miejscowi  wędkarze łowią głownie na tradycyjny trolling i jigging, a wszystkie nowoczesne metody są raczej w powijakach. Przez to mamy szanse na ciekawe okazy, których tam nie brakuje.
Egiptu nigdy dosyć, warto tu wracać, także na wczasy, które można pogodzić z łowieniem.
 

mar

24

Madagskar przyciąga jak magnes. Ogromne akweny Oceanu Indyjskiego do obłowienia, super pogoda, najlepsi przewodnicy (nigdzie indziej nie spotkałem takich profesjonalistów), świetna kuchnia, pyszne owoce, przepiękna przyroda, świetna obsługa.
Trzeba tylko przyjechać, nastawić się na 6 dni ciężkiej pracy ( oj tak, popping i jigging w tropikach nie są lekkie…, to nie jest łowienie na paprochy czy kopytka… ), ale warto. Ryby są waleczne, biorą widowiskowo. Najciekawsze jest to, że nigdy nie wiesz, co zaatakuje Twoją przynętę. Może to być ryba 2-3 kg, średniaczek 10-15 kg, konkret 25-40 kg albo potwór 50-100 kg lub jeszcze więcej ! Trzeba być skupionym i przygotowanym na każdą ewentualność, bo ryby ( a szczególnie te większe nie uznają kompromisów). Po takie przyjechałem w kwietniu 2018 roku, za namową lokalnych przewodników, którzy właśnie ten miesiąc rekomendowali, jako najlepszy na złowienie okazu karanksa GT.  Już 9-ty rok uganiam się za tymi (i nie tylko) rybami po różnych krajach tropikalnych. Miałem kilka ogromnych GT (takich 40+) na kiju, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Rozgięta kotwica, plecionka przecięta o rafę, zbyt słabe zacięcie… Sporo można wymieniać.  Oczywiście sprzęt miałem odpowiedni: kołowrotek Shimano Stella 18000 SW, kij Tenryu 8’6” do 200 g (czyli popularna LUŚNIA), przypon fluorocarbonowy 200 Lb, plecionka Varivas Avani SMP do 120 lb, a do tego kilkadziesiąt Popperów i stickbaitów uzbrojonych w super mocne kotwice Owner oraz Shout.
Łowimy na północnym zachodzie Madagaskaru, w pobliżu Parku Narodowego Nosy Hara Marine National Park. Dwóch przewodników na ponad 10-io metrowej łodzi poppingowej dogadza nam na każdym kroku. Wiążą wytrzymałe węzły, zmieniają przynęty, pokazuja kierunek rzutów, wypatruja stad drobnicy (jak oni to widzą… !) czasami z odległości kilkuset metrów, podbierają ryby, robią zdjęcia przed ich uwolnieniem, szykują smaczny lunch. Żyć nie umierać! Do odpoczynku mamy do dyspozycji wygodny katamaran z indywidualnymi kabinami. Jest też spora kuchnia, gdzie każdego dnia przygotowują dla nas urozmaicone śniadania, smaczne lunche (spożywane na łodzi) oraz obfite kolacje poprzedzane przystawką. Zazwyczaj jest to saskimi ze świeżo złowionej ryby (tuńczyk żółto płetwy, tuńczyk Dogtooth, wahoo). Pychota. Potem kolacja z zupą rybną, daniem głównym z ryby lub befsztykiem z Zebu (miejscowa odmiana krowy), deser. Czuć  kuchnię francuską z domieszką malgaskiej. Rewelacja.
Ale oczywiście najważniejsze jest łowienie.   Już pierwszego dnia na rozległym blacie ze średnią  głębokością  20-24 metry łowimy kilka ładnych GT, barakudy, karanksy niebieskopłetwe. Przewodnicy zachęcają do intensywnego poppingu, dużymi przynętami. Zakładam sprawdzonego na Morzu Czerwonym Dekla uzbrojonego z tyłu w 1 kotwicę  Shout 6/0 oraz dodatkowo pojedynczy hak 13/0 na plecionce Assist Line 360 Lb dołączony do kółka przed przynętą. Taki sposób zbrojenia (zamiast 2 kotwic) powoduje, że podczas rzutu lub poppowania  kotwice nie zaczepiają się o przypon, więc nie ma „pustych” rzutów. Jeśli ryba zaatakuje poppera  od przodu, to jest szansa, że zaczepi się o hak dowieszony do przedniego kółka przy przyponie. Czasami przy prawidłowym zacięciu ryby za tylną kotwicę ryba w trakcie holu i nagłych zwrotów potrafi się dodatkowo zahaczyć o dyndający z przodu hak i tworzy się „parasol” powodujący wycieńczający hol, nawet przy mniejszej rybie, ale jest to wpisane w uroki łowienia tropikalnego. Pierwszy GT na Dekla ma ok. 15 kg. Luśnia szybko daje sobie z nim radę(tzn. ja z Luśnią…), ryba wraca do wody tak jak wszystkie karanksy. Potem mam kolejne branie, ale ryba spada. Rzucam dalej, bo czuję, że ryby są aktywne. Wreszcie widzę kolejny strzał ryby w poppera. Bryzgi wody. Oj, będzie się działo… Przewodnik krzyczy: Big GT, Big GT, potem: strike, strike, strike…, czyli zatnij, zatnij, zatnij… Oczywiście zacinam 3-4 razy. Kołowrotek pomimo hamulca dokręconego na „beton”  terkocze, plecionka tnie wodę, ryba idzie w dno. Na szczęście nie trafia na ostrą jak brzytwa rafę. Potem długie pompowanie, podciągnięcie ryby do łodzi i podebranie jej przez obu przewodników. Jeden chwycił za przypon, drugi za  płatwę ogonową. Ryba ląduje na pokładzie. Radość ogromna. Mierzymy GT, ma 122 cm do wcięcia w płetwie ogonowej. Według tabeli  z przeliczeniem na kilogramy ryba waży ok. 37-38 kg. Mój rekordowy GT i to już pierwszego dnia ! Robimy szybko zdjęcia, polewając GT wodą, także w otwory skrzelowe. Ryba w dobrej kondycji zostaje uwolniona, a my łowimy dalej. Każdy z nas doławia jeszcze co najmniej po 1 karanksie.
Humory dopisują. Drugiego dnia zmieniamy rejon łowienia, łowimy sporo ryb na jogging. Ja m. in. wyholowałem rekina ok. 20 kg na slow jigging, na małą przynętę. Hol  trwa dość długo, rekin zawsze po zobaczeniu łodzi ucieka na 30-40 metrów, potem trochę słabnie i daje się podciągnąć do łodzi. Przewodnicy zakładają mu pętlę z liny, można zrobić kilka fotek J Potem odpływa…
Trzeciego dnia następuje załamanie pogody, wieje niemiłosiernie. Chronimy się między wyspami w Parku Narodowym. Mimo złych warunków łowimy kilka ryb, m.in. ładnego grupera na stickbaita.
Czwarty dzień upływa pod znakiem jiggingu, pada sporo ryb na pilkery z głębokości 45-70 m.
Piątego dnia  na ogromnym blacie z głębokością ok28 m trafiamy na stada drobnicy, m.in. kolorowych fizylierów. Widać żerujące drapieżniki. Łowimy kilka sportowych GT.  Potem brania ustają. Ja dalej łowię na sprawdzone poppery, m.in. na kultowe Dumbbelle firmy River2Sea. To były moje pierwsze poppery, na nie łowiłem pierwsze GT na Morzu Czerwonym w 2011 roku. Tym razem też się sprawdziły. Branie następuje gwałtownie. Popper zostaje „zassany” z powierzchni i znika. To charakterystyczne dla dużych ryb. Rzeczywiście, to była bardzo duża ryba. Przez kilka minut trzymałem wędkę w  prawie wyprostowanych rękach – taka była siła ciągnięcia, a ja za wszelką cenę nie chciałem dopuścić, aby ryba doszła do dna i zetknęła się z rafą. Udało się. Ryba powoli słabła, a ja odzyskiwałem cenne metry plecionki.  W momencie, jak ukazała się pod powierzchnią, pode mną ugięły się nogi. To był prawdziwy okaz ! Ogromny GT.  Przewodnicy we dwóch wyciągnęli rybę na pokład. Popper na szczęście tkwił głęboko w paszczy GT, wystawało tylko ok. 5 cm. Dzięki temu hol był bezpieczny, ryba nie wypięła się, nie rozgięła kotwicy ( co było by prawdopodobne przy zacięciu z zewnątrz pyska. Zapanowała euforia na pokładzie . Wielki GT padł moim łupem. Miarka pokazuje 148 cm długości całkowitej, 140 cm do wcięcia w płetwie ogonowej. Ryba o wadze ok. 53 kg !!! Czyli nie z przedziału 40+, ale już nawet 50+ Jestem bardzo zmęczony, ale niesamowicie szczęśliwy.  Polewamy rybę wodą, robimy zdjęcia. Takie GT może się zdarzyć tylko raz w życiu.
Oczywiście wieczorem świętujemy nasz połów. Przy kolacji towarzyszą nam nasi przewodnicy i załoga katamaranu. Znajduje się muzyka malgaska i inicjujemy małe Disco na katamaranie. Chyba nie ma co się dziwić. Taki dzień. Taki GT. Taka atmooosferaJ
Ostatniego dnia wstajemy „trochę” zmęczeni. Humory jednak dopisują , łowimy cały dzień, a w międzyczasie na czas lunchu zawijamy do zatoki na Archipelagu Mitsio, gdzie mieści się baza wędkarska, w której byłem trzykrotnie. Tam jestem witany okrzykiem ”to samo”. Dla zainteresowanych wyjaśniam: baza dysponuje OPEN BAR-em w pakiecie, a obsługa szybko uczy się, jakie drinki preferuje wędkarz. Po pierwszym zamówieniu wystarczy powiedzieć ”to samo” i barman już wie, jakiego drinka ma przygotować…J
Wieczorem tradycyjnie pożegnalna kolacja z właścicielem firmy przewodników wędkarskich w restauracji Baobab, zdanie relacji z wyprawy i … umówienie się na kolejny wyjazd wiosną 2019. Po takiej wyprawie nie było innej alternatywy.
Ostatniego dnia odwiedzamy Park z lemurami, symbolem Madagaskaru. Część daje się sfotografować z bardzo bliska. Przewodni opowiada o lemurach oraz innych zwierzętach zamieszkujących park. Zwiedzamy także manufakturę zajmującą się produkcją czerwonego pieprzu. Rewelacja. Potem robimy zakupy, tradycyjnie stos magnesów, trochę przypraw i wracamy do hotelu. Po lunchu transport na lotnisko i powrót do Polski. Na szczęście w planach już kolejna wyprawa, więc kilkunastogodzinna podróż się nie dłuży się zbytnio.  Fajnie było 🙂
 

mar

24

Początek lutego, ferie zimowe. W Poznaniu Rybomania i masa znajomych do odwiedzenia, ale mój wybór pada na zimowe wczasy w Hurghadzie, oczywiście  połączone z wędkowaniem.
Nasz zaufany przewodnik Negrashi ma łódkę w Hurghadzie, zna miejsca wyśmienicie i zawsze w styczniu/lutym zachęca do połowu tuńczyka żółtopłetwego, który z Oceanu Indyjskiego zapuszcza się w te rejony na tarło. Szybko skrzykujemy się z Danielem De Niro i Wojtkiem-Ptysiem. Jedziemy! Super 5* hotel sprawdzonej niemieckiej sieci i 4 dni łowienia z naszym przewodnikiem.
Jest dobrze. Tuńczyki współpracują. Łowimy też piękne makrele królewskie na jogging oraz  kilka mniejszych ryb. Trochę ryb niestety spada z haków. Każdy z nas zalicza po kilka emocjonujących holi. Ostatniego dnia skupiamy się na poppingu. Pogoda rano nie rozpieszcza. Pada, wieje, pi_dzi ! Prognozy przewidują poprawę po 11:00 i rzeczywiście sprawdza się. Morze się uspokaja. Można poprowadzić Poppera. Łowię 5 GT na świetne polskie poppery ochrzczone przeze mnie nazwą DEKIEL (wielki dziób poppera przypominający pokrywkę od studzienki…, więc nazwa jak najbardziej słuszna J). Dekla jest ciężko wyrwać z wody, trzeba sztywnego kija i sporej siły, ale warto. Daje super odgłos, mocne „poppnięcie”, które uwielbiają GT i potrafią podnieść się do powierzchni nawet z głębokości ponad 30 metrów !
Polecam tego typu wczasy. Przewodnik odbierał nas o 7:30 z hotelu. Do portu mieliśmy ok. 15 minut, ok. 8:00 byliśmy już na wodzie. Łowienie 8 godzin, ok. 17:00 wracaliśmy do hotelu. Kąpiel, kilka GT drinków i byliśmy gotowi na kolację. Ciekawa opcja dla wędkarzy, którzy są skazani na wyjazdy z partnerkami. Po śniadanku partnerka na plażing, Wy na ryby. Przed 17:00 meldujecie  się w hotelu, jest czas na wspólną kolację, jakieś Disco czy inne aktywności J  Warto spróbować. To tylko 4 godziny lotu z Polski, a Morze Czerwone obfituje wiele gatunków ryb drapieżnych i nie ma tam dużej presji wędkarskiej. Polecam…, szczególnie zimą jako odskocznia od szarej rzeczywistości.
 

mar

24

Tym razem wracamy prawie jak do siebie. W sześcioosobowej grupie 4 osoby były na zeszłorocznej wyprawie, więc jesteśmy bogatsi o wcześniejsze doświadczenia. Sprzęt uzupełniony. Mocne kije, kołowrotki i plecionki zakupione, przynęty przyprawiające o kolorowy zawrót głowy ledwo mieszczą się w pudełkach. Ma to wpływ na gabaryty naszych bagaży, bo nijak nie mieścimy się w 20-to kilogramowym limicie przypadającym na 1 osobę i przy każdej odprawie musimy walczyć o jak najniższy wymiar kary za nadbagaż. Lecimy przez Mediolan, mamy czas na krótki wypad do europejskiej stolicy mody połączony ze smacznym obiadem w dobrej restauracji. Podróż upływa szybko, ale na lotnisku w Nosy Be podejrzanie długo czekamy na tuby z wędkami. Już wszyscy turyści opuścili halę przylotów (hala to dumnie powiedziane- jest to pomieszczenie wielkości kilkudziesięciu m. kw. z jedną malutką taśmą do bagaży), a my nadal jesteśmy bez podstawowych narzędzi do łowienia. W międzyczasie obserwujemy turystów opuszczających wyspę tym samolotem, którym my przylecieliśmy i cały bałagan z tym związany…. A jeśli tuby poleciały z powrotem ? Obsługa nie rozumie po angielsku (tu poza malgaskim obowiązuje j. francuski), ale jakoś dogadujemy się, że „długie” bagaże są gdzieś na płycie lotniska. Wreszcie widzimy pracowników obsługi niosących nasze tuby. Oczywiście nie ma nic za darmo. Za cudowne „odnalezienie” musimy zapłacić 15 EURO. Reszta zgodnie z planem. Przed lotniskiem czeka bus podstawiony przez przewodnika. Przejazd do hotelu nad samym Oceanem przebiega bez przygód (rok temu złapaliśmy gumę…). Spacerujemy po okolicy, jemy obiad składający się oczywiście z ryb i owoców morza, potem kąpiel cieplutkiej wodzie. Bajka. Temperatura powietrza ok. 30, wody ok. 28. Przed zmrokiem obserwujemy łodzie wędkarskie wracające z dziennych wypraw. Każda ma jakieś ciekawe ryby, więc jesteśmy dobrej myśli przed rozpoczynającym się kolejnego dnia 6-io dniowym turnusem wędkarskim.
Wieczorem spotykamy się z szefem firmy wędkarskiej, dopytujemy o efekty wcześniejszych grup, omawiamy strategię na kolejne dni. Potem kolacja w restauracji,  kilka drinków w barze z muzyką na żywo i powrót do hotelu, bo przecież następnego dnia rano start na ryby.
No właśnie: ryby ! Każdy jest zniecierpliwiony i „głodny” emocji związanych z połowem ryb tropikalnych. Poppery, stickbaity, pilkery w pełnej gotowości. Przewodnicy (po 2 osoby obsługi na każdej łodzi) montują nam zestawy, pieczołowicie wiążą przypony, sprawdzają wytrzymałość węzłów. Nie ma żartów, ryby tropikalne to podwodne parowozy, które wykorzystają każde słabe ogniwo zestawu, aby się uwolnić. Płyniemy w stronę Archipelagu Mitsio, gdzie znajduje się nasza docelowa baza. Są tam wygodne dwuosobowe bungalowy, przestronna jadalnia z Open Bar-em J, sklep wędkarski z najpotrzebniejszymi akcesoriami, gabinet masażu, w wszystko umiejscowione w zacisznej zatoce. W pobliżu dwie małe malgaskie wioski. Niezapomniany błogi klimat.
A jeśli chodzi o łowienie ryb… No cóż, 6 dni „ciężkiej pracy”od rana do wieczora z przerwą na lunch gdzieś na środku oceanu. Większość ryb łowimy na spinning i vertical jigging. Sporadycznie łowimy na trolling podczas przemieszczania się między miejscówkami zaznaczonymi na GPS-ie przez przewodników.
Pierwszego dnia widzimy pięknego rekina wielorybiego. Płynął przed nami, pomachał ogromną płetwą ogonową. Często obserwujemy żerujące ptaki, które zdradzają nam miejsce występowania drobnicy, a co za tym idzie, rewiry przebywania grubych drapieżników. Łowimy ładne GT, sporo makreli królewskich. Trafiają się graniki, snapery, barakudy.Mam branie żaglicy na stickbaita, tuż przy łodzi, ale niestety nie udaje mi się zaciąć ryby.
Każdego dnia po łowieniu czeka nas wyśmienita kilkudaniowa kolacja, w której oczywiście królują ryby i owoce morza. Trudno zachować umiar, kuchnia francusko-malgaska bardzo nam odpowiada, kucharze starają się bardzo urozmaicać serwowane dania.
W tej samej bazie jest jeszcze 4-o osobowa ekipa wędkarzy z Francji. Przy kolacji wymieniamy doświadczenia. Jednego Francuzi dnia łowią ogromnego rekina młota. Pokazują nam film z całą akcją i uwalnianiem rekina tuż przy łodzi. Super przeżycie.
Ostatniego dnia dopisuje mi niesamowity fart. Wypatrzyliśmy żerującą żaglicę. Była bardzo daleko, przewodnicy trochę podpłynęli. Potem zacząłem ją „nęcić” popperem. Żaglica reaguje na ruch i odgłos prowadzonej przynęty. Przewodnik poradził, abym zmienił przynętę na stickbaita (mniejszy, bardziej przypomina małą rybkę). Wybrałem popularnego sticka w kolorze makreli.  Daleki rzut, potem nierównomierne ściąganie (jak trochę chora rybka…) i nastąpił atak. Nie jest łatwo zaciąć żaglicę woblerem z dwoma kotwicami. Zazwyczaj łowi się je w trollingu na zestaw z pojedynczym hakiem (tak złowiłem kiedyś 4 żaglice w Kenii). Tym razem udało się. Oczywiście nastąpił daleki odjazd ryby, co najmniej 100-120 metrów. Potem kilka wyskoków. Za każdym razem starałem się amortyzować kijem, aby ryba nie miała luzu i nie wypięła się. Udało się. Po jakiś 10 minutach ostrożnego holu dociągnąłem żaglicę do łodzi. Przewodnicy wyciągnęli rybę na pokład. Miarka pokazała 237 cm całkowitej długości, czyli grubo powyżej 30 kg. Pierwsza wyholowana na spinning ! Wcześniej miałem kilka wyjść/ataków (Madagaskar, Egipt 2 razy), ale nigdy nie udawało mi się zaciąć tej przepięknej ryby.
Na wieczór wróciliśmy do hotelu. Wieczorem super kolacja w restauracji Baobab, kilka GT drinków
(GT=Gin&Tonic) i co… Oczywiście plany kolejnego powrotu na Madagaskar. Na moje pytanie, kiedy jest szansa na duże GT, przewodnicy sugerowali, że w kwietniu jest szansa na naprawdę duże GT (czyli takie 40+). Hmm… kwiecień ? Ok. To wracamy w kwietniu 2018.
 

lip

24

Kolejny długo oczekiwany wyjazd w pobliskie tropiki miał miejsce pod koniec kwietnia. Tradycyjnie czekała nas mała nerwówka przy odprawie bagażu podręcznego, gdyż każdy z nas miał w przeciążonym podręcznym bagażu sporo sprzętu, w tym ciężkie pilkery (oczywiście nieuzbrojone), a wiadomo, że długie metalowe przedmioty nie są mile widziane na pokładzie samolotu. Koledzy puścili mnie pierwszego, na wabia. Wyjątkowo łatwo udało się wytłumaczyć urzędnikom, że te pogryzione pilkery już wielokrotnie latały z nami w różne zakątki świata i niejedną rybę widziały. Pogadałem z panami o rybach tropikalnych, a potem poinformowałem, że tych pięciu kolegów stojących za mną w kolejce ma podobny zestaw żelastwa w bagażu. Przeszło bez problemu. Nie spodobała im się jedynie 1,5 litrowa butla wody mineralnej w torbie Adama i powędrowała do kosza L
Czterogodzinna podróż do Marsa Alam szybko minęła, mieliśmy wygodne miejsca przy drzwiach awaryjnych. Na lotnisku czekał nasz przewodnik, zapakowaliśmy bagaże do klimatyzowanego busa i ruszyliśmy w stronę portu Hamata. Po drodze w urokliwym miasteczku portowym Port Ghalib smaczny lunch z zimnym piwem, potem zakupy na straganach w Marsa Alam. W porcie czekała na nas wygodna łódź baza. To była wyliftingowana duża łódź, na której już kiedyś, 6 lat temu pływaliśmy z ekipą programu Taaaka Ryba i nieodżałowanym Jurkiem Biedrzyckim. Wtedy powstały pierwsze filmy o połowach barakud, tuńczyków, graników i oczywiście GT. Aż się łezka w oku kręci….
Od razu zaczęliśmy montować sprzęt. Każdy z nas miał co najmniej 3 wędki – 2 do poppingu/spinningu i 1 do jiggowania. Sporo węzłów do wykonania, łączenie fluorocarbonu z plecionką wymaga precyzji i odpowiedniej techniki. Potem dobór przynęt „na początek”. Kilku wygłodniałych kolegów nie chciało czekać do rana, szybko zmontowali zestawy „na mięsko” i na kawałki kalmarów/sardynek zaczęli w porcie łowić drobne kolorowe rybki. Niestety dostaliśmy informację o załamaniu pogody. Szedł silny front z północy, od strony Hurghady, gdzie miała miejsce nawet burza piaskowa, z powodu której na 2 dni zamknięto szkoły w mieście. Władze portu Hamata otrzymały odgórną  decyzję o conajmniej 2 –dniowym zamknięciu portu i zakazie wypłynięć na otwarte morze. Jedna z naszych motorówek z 4 wędkarzami zdołała wypłynąć pierwszego dnia na pobliskie rafy i koledzy złowili pierwsze ryby, w tym kultowe GT. Po obiedzie czekała nas niestety całodobowa przerwa. Na szczęście mieliśmy rewelacyjnego kucharza, sporo lodu i wszelkie niezbędne składniki do drinków, czerwone wino  i  karty do brydża, więc czas w osłoniętym od wiatru porcie minął szybko. Nasz przewodnik dwoił się i troił, aby uzyskać zgodę na wcześniejsze wypłynięcie. Wiadomo, że głównie chodziło o nasze bezpieczeństwo, ale w okolicach portu jest kilka sporych wysp i część akwenu była osłonięta przed silnym wiatrem. Drugiego dnia po obiedzie  mogliśmy (tylko nasza łódź !) wypłynąć. Pozostałe statki stały w porcie, musiały czekać co najmniej do kolejnego   ranka. A  my, co prawda przy sporej (gasnącej) fali, mogliśmy wreszcie zasmakować w holach pierwszych ryb. Łowimy przepięknie ubarwione karanksy niebieskopłetwe, red snappery, barakudy i oczywiście waleczne karanksy GT. Trafiają się też inne gatunki, ponad metrowi kuzyni znanych nam belon, jobfishe, makrele królewskie. Na vertical jigging  łowimy pięknie ubarwione „księżycówki”, Piotr zacina ślicznego granika. Pychota ! Większość ryb oczywiście uwalniamy, ale codziennie jedna lub dwie najbardziej smakowite rybki trafiają w ręce naszego kreatywnego kucharza, a on w kuchni o powierzchni niecałych 2 m2 wyczarowuje pyszne zupy rybne, pieczone lub panierowane filety rybne, szykuje sashimi czy rybki duszone w warzywach. Do tego oczywiście ciekawe sałatki, makarony, warzywa, jarzynki, owoce. Na bogato, jak w dobrym hotelu. Kucharz jednogłośnie zasłużył u nas na dodatkowy napiwek i ostatniego dnia ku obopólnej radości wręczyłem mu zwitek zielonych banknotów J
Po wcześniejszej zmianie pogody spowodowanej przemieszczającym się frontem atmosferycznym ryby nie były zbyt aktywne. Pomimo tego dwóch kolegów poprawiło swoje życiówki. Tomek na poppera złowił pięknego GT o długości 120 cm (mierzone do wcięcia w płetwie). Paweł miał niewiele mniejszego, „tylko” 117 cm. Przy nich moje 110 cm wyglądało mniej okazale, ale też byłem zadowolony. Tradycyjnie największe ryby wygrały walkę. Ja na chlapakowatego proppera PINPOPPER, na najmocniejszą wędkę Tenryu zwaną pieszczotliwie LUŚNIĄ  miałem dość blisko łodzi potężne uderzenie GT. Ryba z gatunku 40+, naprawdę…. Plecionka Varivas PE 8 o wytrzymałości 120 lb nawinięta na Stellę 18000  i świeżo wykonany węzeł  dawały poczucie bezpieczeństwa. Widzieliśmy wszystko jak na dłoni.  Przewodnik zaczął odpływać od rafy w kierunku głębszej wody. Ryba była bardzo silna, wysnuła mi ponad 150 m plecionki. Zrobiła to jednak zbyt szybko, miałem trochę za słabo dokręcony hamulec (nie był w pozycji „BETON”) i niestety doszła do jakiejś ostrej jak brzytwa rafy. Reszty możecie się domyślić…. L Ale jestem wytrwały i wiem, że nadejdzie mój czas na GT 40 +. Może w listopadzie na Madagaskarze.
Z dnia na dzień pogoda się poprawiała. Mieliśmy możliwość szybkiego przemieszczania się motorówkami, fale nie były uciążliwe. Sporo przynęt zmienialiśmy, kombinowaliśmy z kolorami. Ja skupiałem się raczej na popperach, mam już nieźle opanowaną tę technikę łowienia. Koledzy sporo łowili na stickbaitsy. Dobrze sprawowały się sticki Kamatsu. Część z nich przed wyjazdem pomalował nam jeden z krajowych „lurebulderów”, mieliśmy przez to większy asortyment kolorystyczny. Warto było. Ryby chętnie atakowały różowe i czarno-srebrne przynęty. Był z nami Adam, poppingowy nowicjusz. Radził sobie nadzwyczaj dobrze, złowił sporo gatunków ryb i oczywiście dołączył do klubu „Skazanych na Popping” Zdeklarował się, że będzie nam towarzyszył przy kolejnych wyprawach w tropiki.
Przewodnik bardzo ładnie się zachował. Chciał nam zrekompensować ten jeden dzień stracony podczas oczekiwania w porcie na poprawę pogody. Normalnie powinniśmy zakończyć nasze 6-dniowe Safari w piątek po lunchu. Potem transfer do hotelu, nocleg i kolejnego dnia po obiedzie droga powrotna na lotnisko w Marsa Alam. Mr Negrashi zaproponował nam (bez dodatkowych kosztów !!!) cały dodatkowy dzień łowienia, czyli w piątek po lunchu do wieczora i w sobotę od rana do obiadu.  Super. Chłopaki byli bardzo zadowoleni. A że samolot do Warszawy mieliśmy dopiero po północy, to w drodze powrotnej przewodnik załatwił nam 3 pokoje w hotelu blisko lotniska. Rewelka. Mogliśmy się odświeżyć, wykąpać w basenie, zjeść dobrą kolację… Zupełnie, jak biali ludzie 🙂
Do Egiptu zawsze chętnie jeżdżę. Jest blisko, Morze Czerwone kryje w sobie wiele okazów, nie ma tam presji wędkarskiej, za to mnogość wysp i  podwodnych raf, górek stwarza idealne warunki dla schronienia i żerowania drapieżników. Poza tym korzystamy z usług najlepszego przewodnika, który od ponad dwudziestu pięciu  lat siedzi w branży. Doświadczenie zdobywał na jeziorze Nasera, gdzie nadal posiada kilkanaście jednostek pływających (motorówki, małe 2-3 osobowe łodzie bazy i 6-8 osobowe duże łodzie bazy, z flagowym statkiem Nubiana)  i świadczy usługi dla wędkarzy (spinningiści i muszkarze) oraz turystów zwiedzających piękne okolice j. Nasera na odcinku od Asuan do Abu Simbel. Potem, od 2010 roku zaczął profesjonalnie eksplorować Morze Czerwone. W porcie Hamata dysponuje dwoma szybkimi dwusilnikowymi motorówkami do poppingu i ma dostęp do różnych łodzi bazowych, w zależności   od liczby wędkarzy uczestniczących w Safari. Na stałe mieszka z rodziną w Hurghadzie, gdzie posiada dwusilnikową motorówkę do poppingu. Tam z kolei wypływa nią na łowienie dzienne, może jednorazowo zabrać 3 wedkarzy. W okolicach Hurghady jest wiele fajnych miejscówek, których nie znają przygodni „przyhotelowi” przewodnicy, skupiający się głównie na trollingu i łowieniu „z ręki” na mięsko…. Ja i moi koledzy już wielokrotnie korzystaliśmy z jego usług. Zawsze łowiliśmy fajne ryby na poppery i pilkery, kilka razy byli u niego muszkarze i też mieli sukcesy. Dwóch kolegów miało możliwość uczestniczyć w połowie mieczników. Też frajda, choć hol ryby z głębokości co najmniej 400 metrów jest morderczy… Ale fotka z miecznikiem jest bezcenna…
Teraz zaczęły się wakacje, czyli czas na „polskie tropiki”. Plażing, leżaking, lekki spinning…
Czekamy na nadejście jesieni, bo wtedy zaczyna się sezon na te prawdziwe tropikalne ryby. Będzie POPPING, JIGGING, POPPING, JIGGING, POPPING, JIGGING …..

sty

4

Wędkarze mają swoje ulubione miejscówki, do których chętnie wracają. Powodów zazwyczaj jest kilka, ale przeważnie dominuje ten najważniejszy, czyli ryby.
Tak też było w przypadku łowisk w okolicach archipelagu MITSIO na Madagaskarze, gdzie po raz pierwszy zawitałem jesienią 2015 roku. Rok później, w listopadzie 2016 ponownie wylądowałem z grupą kolegów na malowniczej wyspie Nosy Be. Po wyjściu z lotniska od razu zaopiekowała się nami ekipa przysłana przez francuskich przewodników wędkarskich. Transport do nadmorskiej restauracji, smaczne śniadanie, potem załadunek bagaży na dwie łodzie motorowe i ponad dwugodzinna podróż na odległy archipelag.
Klimaty przepiękne, wiele wysp i wysepek po drodze, płycizny zwiastujące miejsca żerowania drapieżników i wreszcie kameralna baza wędkarska z miłą obsługą oczekującą na nasze przybycie. W barze czekają na nas powitalne drinki tropikalne J z miejscowymi owocami (coś jak Sangria…) Jest dobrze ! Rozpakowujemy sprzęt, jemy lunch. Oczywiście wszystkich nas swędzą przysłowiowe cztery litery, chcemy od razu wypłynąć, zaliczyć pierwsze ryby. W pierwszej kolejności trzeba zmontować sprzęt. Łącznie mamy ponad dwadzieścia wędek do poppingu, spinningu i jiggingu. Pomaga nam jeden z przewodników. Cierpliwie wiąże wytrzymałe węzły, dobiera przynęty, zmienia kółka i kotwice. Wstyd przyznać, ale serwis ze strony przewodników w bazie wędkarskiej jest tak profesjonalny, że przez cały wyjazd nie zawiązałem samodzielnie ani jednego węzła… Przewodnicy byli dosłownie wszędzie i bardzo szybko reagowali na każdą konieczność wymiany węzła, przynęty czy przezbrojenia zestawu. Nam pozostało tylko łowić. Dzielimy się na dwie trzyosobowe grupy. Przed nami pełne 6 dni łowienia, od rana do zmroku. Czuliśmy, że będzie się działo, bo listopad to zazwyczaj dobry okres na tych łowiskach, a już pierwsze dwa dni pokazały potencjał wód archipelagu Mitsio, który w połączeniu z profesjonalnymi przewodnikami dał nam mnóstwo powodów do radości. Tradycyjnie łowienie w tym rejonie zaczyna się od namierzenia żerujących bonito, które z jednej strony stanowią dobry materiał na przynętę (np. przy łowieniu rekinów czy marlinów), a z drugiej strony pokazują skupiska drobnicy wokół której gromadzą się inne drapieżniki. Łowi się je na niewielkie pilkerki (ok. 50-70g) uzbrojone w małą kotwiczkę, imitujące narybek. Przynętę prowadzi się „ekspresowo” tuż pod powierzchnią wody. Brania bonito są gwałtowne, ryby są niesamowicie szybkie i waleczne. Jeśli używa się stosunkowo delikatnego sprzętu, to hol bonito przysparza wiele wrażeń. W końcu to ryba z gatunku tuńczykowatych, czyli podwodnych torped z turbo doładowaniem J Poza tym często przy stadach żerujących bonito można złowić inne, większe drapieżniki. Przewodnik obserwuje zapisy na echosondzie i jak tylko wypatrzy coś ciekawego w toni lub przy dnie, pada komenda : „jig”. Pilkera uzbrojonego tylko od góry w pojedynczy hak, tzw. „assist hook” opuszczamy na dno (łowiliśmy na głębokościach od 35 do ok. 80 metrów), a następnie bardzo szybkimi podszarpywaniami z jednoczesnym szybkim zwijaniem plecionki przeprowadzamy w toni przez jakieś 25-30 metrów. Brania następują przy dnie lub w toni. Przy dnie zazwyczaj biorą ryby z rodziny graników. W toni mamy wiele brań karanksów GT, makreli królewskich, snapperów, jobfish czy barakud. Czasami ryba atakuje przynętę w momencie, kiedy na moment przestajemy kręcić korbką. Często obserwujemy, jak holowana ryba jest odprowadzana przez kilka innych ryb, zazwyczaj tego samego gatunku. Ważne, aby nie zerwać ryby podczas holu, gdyż wtedy dość skutecznie płoszy ona żerujące stado. Kilka razy obserwujemy, jak za holowaną rybą podąża rekin i wtedy musimy się spieszyć, aby nie pozostać bez ryby i przynęty. Kilka rekinów zaliczamy na pilkery, były też ataki na poppera. Generalnie w każdej chwili możemy spodziewać się ataku ryby i nigdy nie wiemy, czy będzie to kilkukilogramowy „sportowiec” czy też kilkudziesięciokilogramowa torpeda… W zależności od warunków na łowisku łowimy na jiggi lub spinningujemy.
Właśnie już pierwszego dnia przy okazji łowienia bonito na drugiej łodzi Paweł zacina ogromnego marlina czarnego. Ryba atakuje 60 gramowego pilkerka uzbrojonego w kotwicę Owner ST66 nr 1/0. Zapina się szczęśliwie w  tzw. „nożyczki” . Wędka spinningowa Konger Saltex Red Sea 259/140 g ma przeznaczenie raczej do łowienia na stickbaitsy, ale dzięki dobrze wyregulowanemu hamulcowi i doświadczeniu przewodników wytrzymuje trudy 2,5 godzinnego holu, podczas którego marlin wykonał ponad dwadzieścia wyskoków, uciekał kilkanaście razy wysnuwając średnio po 100-250 metrów plecionki. Dobrze, że przewodnicy umiejętnie zmniejszali dystans dzielący wędkarza od walczącej ryby, gdyż inaczej wyholowanie takiego monstrum było by niemożliwe. Kolegom udaje się nakręcić film z holu marlina i dzięki temu możemy „na żywo” obejrzeć najciekawsze momenty tego emocjonującego holu. Ponad dwumetrowy marlin czarny o wadze ok. 100 kg to nie lada gratka. Wszyscy wiemy, że to olbrzymi fart, ale kto nie próbuje, nie zazna takich emocji. Kolejnego dnia na ich łodzi udaje się wyholować ponad trzydziestokilogramową żaglicę, więc to już całkowita pełnia szczęścia.
Nasza łódź również nie próżnuje. Łowimy głównie na poppery, stickbaitsy oraz metodą vertical jigging. Efekty bardzo dobre. Średnia wielkość łowionych ryb jest w przedziale 7-15 kg, choć  mamy też kilka okazów z przedziału 20+. Szczególnie zapamiętałem drugi dzień i łowienie koło jednej z malowniczych wysp. Do obiadu na stosunkowo płytkich kantach (35-45 m głębokości ) trafiamy na duże skupiska ryb, głównie karanksy GT. Ręce mdleją, gdyż są momenty, że ryby biorą przy każdym opuszczeniu pilkera. Kilkukrotnie wszyscy holujemy jednocześnie okazałe karanksy, musimy uważać, aby nie splątać zastawów. Każdy z nas zaliczył po kilkanaście walecznych ryb. Brań było oczywiście dużo więcej, sporo ryb spadło podczas holu, ale akcja trwała nieustannie. Z ulgą przyjmujemy informację, że chwilowo kończymy łowienie, bo nadszedł czas lunchu. Płyniemy do brzegu, kąpiemy się w cieplutkim oceanie, jemy obiad, odpoczywamy. Po południu udajemy się na drugą stronę wyspy. Jest prawie bezwietrznie, woda marszczy się nieznacznie. Tym razem idą w ruch poppery i woblery. Ryby (głównie GT) biorą jak oszalałe. Takiego dnia w tropikach jeszcze nie miałem. Oczywiście straciłem rachubę, ale z pewnością tego dnia wyholowałem ponad 25 sztuk GT, w tym kilka o wadze powyżej 20 kg !
Większość ryb wypuszczamy. Każdy GT obowiązkowo trafia z powrotem do wody. Przewodnicy decydują, które ryby trafią pod pokład i potem zagoszczą na naszym stole podczas kolacji. Zazwyczaj są to graniki, snappery, makrele królewskie i tuńczyki. Ryby są przyrządzane na różne sposoby, łącznie z pysznym sashimi z tuńczyka. Do tego na stole goszczą sałatki, owoce, desery. Czujemy się rozpieszczani, ale w końcu to długo oczekiwany urlop wędkarski, za który sporo zapłaciliśmy. Bardzo wygodne jest to, że w bazie wędkarskiej funkcjonuje sklep z całym niezbędnym sprzętem wędkarskim. Możemy w przystępnych cenach uzupełnić braki w przynętach czy akcesoriach. Przewodnicy dbają o to, aby wędkarzom przyjeżdżającym do ich bazy z różnych odległych zakątków świata niczego nie brakowało. Ja zakupiłem m. in. bardzo wygodne etui na pilkery oraz trochę mocnych haków do jiggingu.
Straciliśmy trochę przynęt. Nasze wyjątkowo mocne kevlarowe przypony do haków jiggowych czasami były przegryzane jak nitki przez makrele królewskie lub barakudy. Zdarzało się też, że ryby połykały całe przynęty i oczywiście przegryzały przypon z fluorocarbonu. Kilka ryb zrywało zestawy podczas holu. Miałem branie pięknego GT (oceniłem go na ok. 40 kg) na chlapakowatego poppera. Płynęły dwa GT obok siebie, widziałem je doskonale w pełnym słońcu, tuż pod powierzchnią wody… Jeden zaatakował poppera ok. 5 metrów od łodzi. Zaciąłem fachowo, ale mogłem emocjonować się holem tylko przez ok. 30 sekund, gdyż ryba poszła w stronę dna i niestety przecięła przypon fluorocarbonowy o podwodną rafę. Przewodnik pokazał mi na echosondzie, że akurat pod łodzią była górka mająca szczyt 8 metrów pod powierzchnią wody L.
Pozostałe dni również przyniosły wiele brań i wiele zaliczonych ryb. Każdego dnia mamy co opowiadać podczas kolacji, oglądamy zdjęcia, wymieniamy doświadczenia. Przewodnicy starają się, abyśmy codziennie łowili w innym miejscu i zaliczali nowe gatunki ryb.
Według przewodnika sezon wędkarski na Madagaskarze trwa cały rok, natomiast dla spinningistów przewodnicy polecają okres od października listopada do maja. Woda jest wtedy trochę cieplejsza, ryby chętniej wychodzą na płycizny, a duże drapieżniki są aktywniejsze. Nasza grupa była w pełni usatysfakcjonowana z pobytu w bazie wędkarskiej Mitsio. Umówiliśmy się na powtórkę w listopadzie 2017. A w międzyczasie pewnie zaliczymy jakieś inne łowiska tropikalne. Jak ktoś raz spróbuje egzotyki w profesjonalnym wydaniu, to na ogół „wsiąka” w temat nieodwracalnie. Coś o tym wiem…….:)
FILM:

ZDJĘCIA:

cze

20

Długo oczekiwany wyjazd wreszcie doszedł do skutku. W mocnym składzie postanowiliśmy spędzić weekend majowy na 6-io dniowym Safari na Morzu Czerwonym. Sprzęt kompletowaliśmy do ostatniej chwili, wszak ryby tropikalne są bardzo wymagające, nie uznają kompromisów czy półśrodków. Tuby „ Bazooka” pełne mocnych wędek, bagaże pełne kołowrotków, popperów, stickbaitsów, pilkerów i innych akcesoriów, Limit bagażu tradycyjnie przekroczony, ale dzięki miłej obsłudze czarteru do Marsa Alam dopłacamy tylko za 2 tuby z wędkami. Po przylocie spotkanie z przemiłym przewodnikiem (niektórzy już wcześniej go poznali), pakowanie do przestronnego busa i podróż do portu Hamata, gdzie czekała na nas duża łódź baza z 4-ma wygodnymi kabinami, kuchnią, dobrym kucharzem z Asuanu oraz dwie dwusilnikowe wygodne łodzie do poppingu, jiggowania.
Montujemy sprzęt, wiążemy wytrzymałe węzły, dobieramy przynęty, zmieniamy kotwice na te najmocniejsze. Nikt nie chce ryzykować starty ryby na zbyt słabym sprzęcie (i tak tego nie udało się uniknąć ). Po kolacji nocleg na łodzi, a rano po śniadaniu gorączkowe instalowanie się na motorówkach i spotkanie z pierwszymi miejscówkami przy rafach. Niektórzy pierwszy raz poznają smak poppingu. Ciężka orka, ręce mdleją, pot się leje. Temperatura ok. 28 stopni i prawie bezwietrzna pogoda  nie pomagają w luzackim łowieniu, ale pierwsze brania i odjazdy ryb powodują, że szybko zapominamy o tych niedogodnościach. Łowimy pierwsze karanksy niebieskopłetwe, pierwsze GT, barakudy. Gęby się cieszą, kolejne ryby dokumentujemy na zdjęciach i filmach. Przed lunchem kąpiel w cieplutkim morzu, obserwowanie tysięcy kolorowych rybek przy rafach. Widok bajkowy J
Po południu druga tura łowienia, do pięknego zachodu słońca. Potem zapadają „egipskie ciemności”, a my w oczekiwaniu na pierwszą „rybną” kolację łowimy na filety i kawałki kalmarów. Brania ryb są częste, ale nie jest łatwo je zaciąć. Gdy już się uda, na pokład lądują bajecznie kolorowe rybki. Uczymy się ich nazw: Abu Lulu, Abu Lukta, Abu Sharara, Bunguz…. W Morzu Czerwonym żyje ok. 1200 gatunków ryb, z czego większość to ryby endemiczne.    Nie sposób spamiętać wszystkie złowione gatunki. Kolejne dni przynoszą jeszcze leprze efekty. Koledzy nabierają większej wprawy w poppingu i vertical joggingu. Coraz dłuższe rzuty, lepsza praca popperów, lepsze „czytanie” miejscówek. Padają kolejne GT, karanksy niebieskopłetwe, red snapppery, barakudy. Kilka ryb okazuje się zbyt silnymi dla nas. Po ataku na poppera  i wysnuciu kilkudziesięciu metrów plecionki o wytrzymałości co najmniej 90 Lbs  ryby (GT) przecinają  plecionki o podwodne rafy. Wiążemy kolejne węzły, przypony fluorocarbonowe i dalej jazda ! Opłaca się . Duży Tomek łowi GT o wadze powyżej 30 kg. Kamil łowi podobnego rekina, też na poppera. Tu sporo się napracowaliśmy przy odhaczaniu rekina, moje kultowe „żółte” szczypce zaległy gdzieś na dnie Morza Czerwonego, ale mamy film i serię zdjęć. Jest super pamiątka. Ja zaliczam kilka GT w przedziale 22 – 27 kg. Robert też łowi GT powyżej 20 kg. Jemu się należało, bo lekarz przepisał mu kilka GT na receptę i Robert skrupulatnie to wykorzystał. A że krzyczał przy tym tak głośno, że słychać go było w Hurghadzie . . . Każdy musi jakoś wyładować swoje emocje, a podczas łowienia na popping jest to nieuniknione. Część ekipy namiętnie łowiła na trolling z łodzi bazy i też nie narzekała na brak zajęć. Barakudy ( wtym jedna powyżej 20 kgz), tuńczyki, red snappery chętnie współpracowały. Co prawda nie obyło się bez strat sprzętu, ale to historia na inny artykuł J Grunt, że humory dopisywały i ryby brały. Kucharz gotował świetne zupy rybne, przygotowywał rozmaite potrawy z ryb, raczył nas świeżutkim saskimi. Nie mogliśmy narzekać. Codziennie zaliczaliśmy kąpiel w morzu, a wieczorami wytrwale zmagaliśmy się z rybami rafowymi stosując filety rybne.
Ostatniego dnia postanowiłem odłożyć ulubione poppery i zacząłem łowić na stickbaitsy malowane na wściekle różowy kolor. To był dobry pomysł. Ryby brały jak oszalałe. Przez 6 godzin miałem ponad 25 brań, wyholowałem 12 ryb, w tym kilka o wadze ok. 15-20 kg. Koledzy też połowili. Rewelacja. Potem pożegnalny lunch w przepięknej błękitnej lagunie, ostatnia kąpiel w morzu, płukanie i pakowanie sprzętu, pożegnanie w porcie i transport do hotelu na 1 dzień odpoczynku w „normalnych” warunkach. Należało się. Szerokie łóżko, przestronny prysznic, pyszna kolacja i wieczorno-nocne „podsumowanie” wyjazdu. Ekipa świetnie się zintegrowała, zgodnie stwierdziliśmy, że spotykamy się w tym samym składzie w przyszłym roku. Aczkolwiek niektórzy myślą już o listopadowym wypadzie. Wtedy też jest świetna pogoda, ryby są aktywne, powinny być lepsze efekty w łowieniu na pilkery metodą vertical jogging.
Ogólnie bardzo udany wyjazd. Ryby współpracowały. Przewodnik egipski zapewnił dobry serwis, wszystko odbyło się zgodnie z planem. Czuliśmy się bezpiecznie, na lotnisku w Marsa Alam wzmożona oraz bardzo miła kontrola potwierdziła, że Egipcjanie bardzo dbają o turystów. Tym razem ciężkie pilkery musiały wylądować w głównym bagażu, lecz mimo pokaźnej nadwagi nie musieliśmy dopłacać za nadbagaż i tuby z wędkami. Wiadomo, że po takim wyjeździe powroty do rzeczywistości są ciężkie, ale jak się obejrzy serię kilkuset zdjęć z tygodniowego Safari na Morzu Czerwonym, to od razu humor się polepsza i człowiek ma ogromną motywację do planowania kolejnego wyjazdu.
Do zobaczenia podczas Safari na  Morzu Czerwonym

sty

18

Tym razem wybrałem listopad, jako bardziej obiecujący, ze stabilniejszą pogodą i mniejszą ilością deszczy tropikalnych. Dobrze utrafiłem, bo poza jedną godzinną przerwą spowodowaną sporą ulewą, w zasadzie mogliśmy spinningować/poppingować od rana do wieczora.
Konfiguracja była interesująca: statek baza z dobrą kuchnią, klimatyzowanymi kabinami wyposażonymi w łazienki, przestronna messa z TV, lodówką i dobrze zaopatrzonym Drink Barem, a do tego płaski przestronny pokład dziobowy, z którego z powodzeniem łowiliśmy w 5 osób. Oczywiście trzeba zachować ostrożność i pilnować kolejności rzutów, ale przy łowieniu z wolno poruszającej się łodzi takie zasady są wręcz konieczne, aby każdy mógł równomiernie łowić. Nie powiem, że wszystko szło „jak z płatka”, ale dało się wytrzymać 🙂
Z uwagi, że przez większość z siedmiu dni łowienia towarzyszył nam lekki wiaterek, koledzy zdecydowali się na łowienie stickbaitsami. Królowały przynęty Gunz, FC Labo i Kamatsu. Wszystkie się sprawdzały, choć gunze i bliźniacze Kamatsu były najskuteczniejsze. Ja pozostałem wierny popperom. Trochę na przekór chciałem sprawdzić, jaka będzie różnica między popperem, a stickiem. Różnica była w ilości brań (choć nie każdego dnia), sticki trochę częściej prowokowały ryby. Natomiast do popperów wychodziły większe ryby, w tym największy GT wyjazdu o zmierzonej długości 120 cm (waga gdzieś 25-30 kg). Co najmniej dwie-trzy „lochy” spadły lub nie wcelowały w przynętę, ale przy braniach z powierzchni można ocenić skalę przeciwnika i od razu widać, co się zaraz wydarzy. Odjazd połączony z gwizdem plecionki 120 lbs i długi hol, czy tylko małe zapasy z krótkimi odjazdami i szybki hol ryby mieszczącej się w przedziale 5-10 kg.
Poza kultowymi GT łowiliśmy karanksy niebieskopłetwe, Red Snappery, tuńczyki Dogtooth, Job Fish i graniki. Każdy hol dostarczał emocji, ryby często brały tuż przy łodzi lub odprowadzały przynętę i dlatego przy każdym rzucie musieliśmy być czujni do ostatniej chwili. Atole Malediwskie składają się niezliczonej ilości raf i podwodnych wysepek. Każda z nich to potencjalna miejscówka na drapieżniki. Generalnie im dłuższy rzut, tym większy obszar penetrowany przez przynętę, ale musieliśmy uważać szczególnie podczas odpływów, gdyż wtedy łatwo było o zaczepienie tonącego stickbaitsa o podwodną rafę. Na szczęście łódź baza ciągnęła za sobą kilkumetrową motorówkę, która świetnie się sprawdzała przy uwalnianiu przynęt i wielokrotnie ratowała nas przed utratą drogich woblerów lub popperów.
Łowienie było intensywne, praktycznie od rana do wieczora, z godzinna przerwą na lunch. Dwa razy trochę posnoorkowaliśmy, lecz większość czasu spędziliśmy na oddawaniu setek rzutów ciężkim sprzętem z przynętami o wadze 120-150 g. Takie łowienie wymaga kondycji i koncentracji. Pozostaje nam się cieszyć, że nie było zbyt dużej „lampy”, a niebo pozostawało raczej zachmurzone. Wystarczy, że ostatniego dnia słońce mocno operowało, co w połączeniu z prawie bezwietrzną pogodą powodowało, że pot lał się z nas strumieniami i z utęsknieniem czekaliśmy na przerwy w łowieniu powodowane przemieszczaniem się w kierunku kolejnej rafy. Zawsze to chwila oddechu 🙂
Mile wspominamy łódź bazę. Wygodna, czysta, klimatyzowane kabiny, dobry kucharz. Jedzenie było zawsze urozmaicone, poza daniami z ryb i pysznymi zupami rybnymi wspominamy bogaty wybór sałatek, desery i patery owoców tropikalnych serwowanych po każdym posiłku. Kucharz zrobił nam placki ziemniaczane, szarlotkę i smaczne naleśniki. Raz trochę za długo smażył rybę i była twarda, ale szybko wyciągnął wnioski. Załoga łodzi była uczynna, doskonale radziła sobie z odplątywaniem „brody” na plecionkach i (co nas pozytywnie zaskoczyło) sama chętnie wypuszczała większość złowionych ryb. Tak naprawdę my decydowaliśmy, która ryba pójdzie na zupę, która na filety lub do piekarnika, a z której będzie saskimi J. Zdecydowana większość ryb wróciła do wody w dobrej kondycji. Łowiliśmy też w nocy, na filety. Ryb było sporo, bajecznie kolorowe i ogromnie waleczne. Doskonała frajda i możliwość „wyłowienia się na zapas”. Jednego wieczoru, nauczeni doświadczeniami z Madagaskaru, na duże haki ze stalkami założyliśmy spore łby rybie. Celem było złowienie rekina. Byliśmy mile zaskoczeni efektami. Tego wieczoru wyholowaliśmy 4 ogromne rekiny rafowe, każdy powyżej 2 metrów długości. Ocenialiśmy je na ok. 60 kg wagi. Emocje były ogromne (największe podczas prób uwalniania/odhaczania). Wrażenia z nocnych połowów na długo pozostaną w naszej pamięci.
Po siedmiu dniach łowienia dopłynęliśmy do eleganckiego ośrodka hotelowego (bungalowy i domki na palach), gdzie mieliśmy zarezerwowane jeszcze 2 dni odpoczynku. To bardzo dobry pomysł, doskonała regeneracja po turnusie wędkarskim. Świetna kuchnia, bufety kusiły mnogością wykwintnych potraw. Trochę zaporowe były ceny napojów (cola 6 USD, drink 10 USD, butelka „średniego” wina 60 USD), ale kurorty na Malediwach rządzą się swoimi prawami i w końcu żyje się raz 🙂
Wyprawę na Malediwy polecam każdemu, kto chce zakosztować spinningowania w tropikach. Ryb jest dużo, pływanie pomiędzy osłoniętymi atolami jest bezpieczne, można także zorganizować wyjazd rodzinny. Na statku komfortowo przebywa 8 osób. Najlepszy okres trwa od listopada do kwietnia. Przelot wygodnymi liniami Qatar lub Emirates.  Dziesięć godzin lotu ( z przesiadką) i jesteśmy w wędkarskim raju. Nie wiadomo, jak długo Malediwy będą przyjmować turystów. W erze globalnego ocieplenia i podnoszenia się poziomu  wód w oceanach te ledwo wystające z wody wyspy mogą wkrótce zniknąć. Co prawda na zalanych wyspach będzie wtedy więcej miejscówek wędkarskich, ale gdzie będziemy się relaksować po trudach łowienia ? Nie czekajmy więc i odwiedźmy Malediwy.

paź

14

Kolejny nieznany kierunek. Ale czy tak do końca nieznany ? Przerabiałem już z moją najmłodszą córką „Pingwiny z Madagaskaru”, kolejne wersje filmów animowanych „Madagaskar”, nawet lemury z Madagaskaru…..
Ale ryb z Madagaskaru jeszcze nie było i pod koniec września w pięcioosobowym silnym składzie po 24-godzinnej podróży przez Paryż i Reunion zameldowaliśmy się w kurorcie na malowniczej, powulkanicznej wyspie Nosy Be. Tam już czekał na nas francuski przewodnik Alain, który prowadzi profesjonalną bazę wędkarską na archipelagu MITSIO odległym o ok. 2,5 godziny płynięcia łodzią motorową z Nosy Be. Podróż po Oceanie minęła szybko, potem powitanie w ośrodku, pyszne drinki na bazie rumu i owoców tropikalnych, zakwaterowanie w stylowych bungalowach, kolacja z obowiązkowymi daniami z owoców morza i pyszna zupą rybną, szykowanie sprzętu – w tym czasochłonne wiązanie przyponów, szykowanie „assist hook „ –ów do jiggowania, dobieranie przynęt. Każdy z nas ma po kilkadziesiąt popperów, stickbaitsów, jigów i wcale nie jest łatwo….
Rano po śniadaniu odprawa przy mapie archipelagu, ostatnie zakupy w doskonale zaopatrzonym sklepiku wędkarskim (mają wszystko, co potrzeba !!!, a ceny przyzwoite) i start na dwie łodzie. Na jednej jedzie specjalnie zatrudniony kamerzysta – fotograf, który ma udokumentować nasze poczynania. Przeważnie łowimy na poppery i stickbaitsy oraz na vertical jigging. Efekty niezłe, choć trochę musimy wczuć się w łowisko. To z kolei jest ogromne i bardzo zróżnicowane. Archipelag Mitsio składa się z 17 wysp i niezliczonej liczby wysepek/górek, gdzie potencjalnie przebywają morskie drapieżniki. Jest też sporo „blatów” o średniej głębokości 12-15 metrów wybrukowanych podwodnymi rafami. To doskonałe miejsca na kultowe GT i inne drapieżniki. Na poppery biorą różne gatunki ryb- poza GT łowimy snappery, graniki, zębate belono-podobne stwory i nawet rekiny. Te ostatnie demolują nasze przynęty, ale są waleczne i zazwyczaj po doholowaniu ich do łodzi (jak ją zobaczą) dostają „nowe życie”, dają kilkudziesięciometrowego susa w głąb Oceanu i walka zaczyna się od nowa. Dodatkowa „atrakcja” polega na wyciągnięciu ich na pokład, chwilowemu ogłuszeniu i zrobieniu kilku zdjęć, aby po chwili wypuścić je do naturalnego środowiska. Czasami przewodnicy zbroją jedną lub dwie wędki „na mięcho”, a wtedy efekty są natychmiastowe. My oczywiście preferujemy łowienie na sztuczne przynęty i na nich się skupiamy, ale przewodnicy za wszelka cenę „chcą nam dogodzić” i co pewien czas uszczęśliwiają nas tego typu łowieniem. W tej metodzie najlepiej sprawdził się Daniel. Jego hasło „Jak FISH, to ja” stało się wręcz kultowe i ochoczo zmagał się z wszelkimi drapieżnikami. Między innymi wyholował pięknego rekina, którego przewodnik ocenił na 60 kg. Mój największy rekin na Dumbbella miał ok. 20 kg, ale chwała mu za to, że wziął z powierzchni, a potem jeszcze dał się jeszcze sfotografować. Bardzo dobre efekty mieliśmy na pilkery. Metoda vertical jogging w różnych jej modyfikacjach przyniosła efekty. Niektóre miejsca obfitowały w graniki, snappery, mangrowcowe karanksy, barakudy, makrele królewskie i tuńczyki Dogtooth. Potraciliśmy sporo przynęt w paszczach najeżonych ostrymi zębami oceanicznych drapieżników , a kilkukrotnie nasze wyjątkowo mocne ( 260 Lbs) kevlarowe przypony do haków jiggowych były przegryzane jak nitki. Nie do wiary, ale tak było. Często nawet nie czuliśmy ataku ryby. Po prostu wyciągaliśmy gołego pilkera, bez uzbrojenia….. Chirurgiczne cięcie i po temacie….. Jednoznacznie stwierdziliśmy, że wody wokół archipelagu Mitsio są niezwykle rybne. W naszej grupie za sprawą Witka na pilkera padł rekin o wadze ok. 150 kg (przewodnik odciął przypon przy łodzi, nie odważył się na wciąganie rybska na pokład),a Jarek złowił pięknego tuńczyka zębatego ok. 65 kg oraz monstrualne GT o wadze ok. 40 kg. Każdy z nas zaliczył sporo ryb, sporo brań, sporo ataków i sporo „obcinek” .
Czasami podczas przemieszczania się między zaznaczonymi łowiskami puszczaliśmy kilka przynęt w trollingu. Mieliśmy dwa ataki żaglicy, z czego jeden zakończony sukcesem oraz emocjonującym holem (znowu Daniel) i pięknymi zdjęciami ponad 30-kilogramowej ryby. Trafiały się także inne gatunki, ale dla nas , „SKAZANYCH NA POPPING” najbardziej pożądane były ryby łowione na poppery i sticki.
Według przewodnika wrzesień to nie jest najlepszy okres na tę metodę i choć sezon wędkarski na Madagaskarze trwa cały rok, Alain dla spinningistów poleca okres od listopada do maja. Wtedy jest trochę cieplej ( 32-33 stopnie zamiast 28, które mieliśmy we wrześniu), nocą potrafią padać deszcze tropikalne, ryby wychodzą na płycizny i duże drapieżniki są aktywniejsze.
Łowiliśmy przez 6 dni, codziennie odwiedzaliśmy inne miejsca, nie było zbyt długich odległości między miejscówkami, więc 9-10 godzin dziennego łowienia nieźle nas sponiewierało. Dobrze, że każdego wieczoru czekała na nas super baza z dobra kuchnią, doskonale zaopatrzonym barem (markowe drinki w cenie pobytu 🙂 ) i wygodnymi bungalowami. Kamerzysta TINO pokazywał nam materiały do filmu podsumowującego nasz wyjazd, a my wymienialiśmy się spostrzeżeniami z każdego dnia połowów.
Jak to zazwyczaj bywa, wszystko, co dobre szybko się kończy, więc siódmego dnia zostaliśmy odtransportowani do Nosy Be, tam spędziliśmy pożegnalny wieczór i następnego dnia udaliśmy się w ponad 24-godzinna podróż powrotną.
Każdy z nas chce wrócić na Madagaskar. Piękna okolica, spokój, są ryby, jest dobra baza wędkarska z profesjonalnymi przewodnikami. Mamy plany na listopad 2016. Będzie zabawa. Będzie się działo…..

Zimowe Safari

Autor muskie

mar

16

Generalnie  w tym sezonie  zima nas raczej oszczędziła, ale wiadomo, że w Egipcie możemy liczyć na temperaturę co najmniej 20-25 stopni Celsjusza wyższą. Tak też było w połowie lutego, kiedy nasza „siódemka” wylądowała na lotnisku w Marsa Alam.  Zapakowaliśmy się do busa podstawionego przez naszego przewodnika i dojechaliśmy do portu w Hamacie, ok. 150 km. na południe od lotniska.
Sporo czasu zajęło nam szykowanie sprzętu. Każdy miał co najmniej 2 wędki do uzbrojenia, niektórzy jeszcze nawijali nowe plecionki.  Tu pomocna okazała się nawijarka do plecionki, dzięki której w mgnieniu oka można było samodzielnie bardzo ściśle nawinąć 300 – 400 metrów linki. Pieczołowicie szykowaliśmy sprawdzone węzły „bimini twist”, potem było wiązanie przyponów z fluorocarbonu, montaż krętlików, kółeczek, zbrojenie popperów i stickbaitsów. Każdy z nas otrzymał zestaw woblerów Salmo i to one dla wielu stanowiły podstawę przynęt w polowaniu na morskie drapieżniki.
Nowa kolorystyka Salmo bardzo odpowiadała rybkom, przynęty udanie rywalizowały ze sprawdzonymi wzorami stickbaitsów innych firm. Czasami przy silniejszym wietrze, z uwagi na masę przynęt,  ciężko było dorzucić pod samą rafę, natomiast rybom to nie przeszkadzało. Brań było dużo, a najbardziej  pożądaną przynętą okazał się największy model Salmo Sweeper.  Czekamy na obiecane większe modele, gdyż przy naszym pancernym sprzęcie wielkość/waga przynęt  ma znaczenie.
Ja większość czasu łowiłem na poppery i miało to odzwierciedlenie w ilości brań kultowych GT, które na Morzu Czerwonym bardziej preferują takie właśnie „głośne” przynęty. Największy wyholowany GT miał ok. 25 kg, ale było też sporo trochę mniejszych. Miałem branie prawdziwego kolosa na poppera Dumbbell. Branie przypominało wybuch bomby głębinowej.  Popper został brutalnie zassany, zaciąłem „w tempo” , rozpocząłem hol. Ogromny GT pomimo hamulca Stelli dokręconego na „beton”  odjechał na dobre 150 metrów. Przewodnik oczywiście natychmiast po braniu zaczął oddalać się łodzią od zdradliwej rafy, ale niestety GT był sprytniejszy, poszedł w dno i przeciął na jakiejś podwodnej przeszkodzie plecionkę 110 Lbs ! Kolejna lekcja pokory 🙁  Następny GT, nazwany przez przewodnika „Nubijskim GT” (z uwagi na bardzo ciemne ubarwienie) też chciał być sprytny. Poszedł w dno. Na naprężonej plecionce długo czułem, jak coś szoruje o podwodną rafę. Na szczęście było to na odcinku przyponu fluorocarbonowego, który został niemiłosiernie zmasakrowany (wyglądał, jak choinka), ale wytrzymał. Tu widać jakość  japońskich przyponów VARIVAS. Nie są tanie, ale z pewnością są bardzo wytrzymałe. Polecam.
Koledzy też nie próżnowali. Paweł łowił jak w transie. Zaliczył sporo GT, jeden „wyrwał go z butów”. Jego piękne wahoo zostało skonsumowane przez naszą ekipę w postaci sashimi i tatara 🙂 Waldek zaliczył m.in. pięknego tuńczyka Dodtooth tuna , dobre 20 kg.  Rybka też  trafiła do naszej kuchni, gdzie wspólnymi siłami sporządziliśmy pysznego tatara z tuńczyka z czerwona cebulką i majonezem . Rewelka ! Henio taż zaliczył kilka gatunków ryb, w tym GT. Dzielniespinningował przez cały wyjazd, a wieczorami testował łowienie na filety. Piotrek od początku wiernie biczował wodę różnymi przynętami Salmo i miał znakomite efekty. Połowił sporo GT, karanksy niebieskopłetwe,  barakudy, red snappery, Rainbow runnera, belonowate monstrum i inne drapieżniki. Z niecierpliwością czekamy na filmy, które kręcił podczas holów ryb. Będzie co oglądać i wspominać . . . Maciek testował poppery i woblery, miał efekty na oba rodzaje przynęt. Podczas nocnego łowienia na filety zaliczył monstrualną murenę. Może lepiej, że sama odgryzła przypon i nie trzeba było jej odhaczać 🙂 Mariusz też poczuł siłę ryb tropikalnych na wędce, w tym ładnego karanksa niebieskopłetwego.
Niestety  pogoda nie była dla nas zbyt łaskawa. Pierwsze 3 dni było super, czasami prawie bezwietrznie, natomiast od czwartego dnia ochłodziło się, zaczęło mocno wiać i nie mogliśmy swobodnie zaliczać bardziej oddalonych miejscówek. Ryby współpracowały, brania były, ale komfort łowienia podczas silnego wiatru pozostawiał wiele do życzenia. Planując wyjazd pół roku wcześniej możemy zadbać o optymalny termin względem faz księżyca, czy wielkości pływów, ale nie jesteśmy w stanie przewidzieć siły wiatru 🙁 . Na pocieszenie Henio opowiedział o wyjeździe do Norwegii, gdzie z planowanych ośmiu dni łowienia z powodu sztormu łowili zaledwie pól dnia . . .
Łódź baza była dość wygodna, sporo miejsca w messie i na pokładzie zewnętrznym. Kabiny dwuosobowe, każda z łazienką. Kucharz codziennie zbierał pochwały, głównie za pyszne zupy, ciekawie przyrządzane dania rybne/ryby pieczone w całości , smakowite sałatki i bardzo dobre jarzynki m. in. z bakłażanem.  Jeśli dodamy do tego codzienne wieczorne rarytasy w postaci świeżutkiego sashimi czy tatara rybnego oraz świetną atmosferę towarzyszącą nam każdego dnia, to naprawdę chce się tu wracać, aby spędzić kolejny taki tydzień gdzieś na środku Morza Czerwonego.

lut

11

Tym razem postanowiłem spędzić ferie zimowe z najmłodszą córką Moniką. Wybór miejsca nie był trudny. Wiedziałem, że w zimie nie będę jechał z Polski do innego zimnego miejsca. Narty mnie specjalnie nie interesują. Musi być blisko woda – najlepiej ciepła i  . . . rybna.
Córa od dawna wierciła mi dziurę w brzuchu na temat Egiptu, gdyż byłem tam wielokrotnie na rybach i sporo jej opowiadałem.
Tak więc w II połowie stycznia wylądowaliśmy w Hurghadzie w super hotelu z siedemnastoma basenami i ponad trzydziestoma zjeżdżalniami. Rewelacja.
Postanowiłem poświęcić czas dla niej, ale nie mogło się obyć bez przynajmniej jednego dnia na rybach. „Wynegocjowałem” 1 dzień na ryby. Pogoda była super, na morzy flauta, temperatura ponad 25 stopni.
Umówiłem się rano z moim przewodnikiem w nowym porcie w Hurgadzie. Był razem z doświadczonym pomocnikiem Ahmedem, który zawsze towarzyszy nam podczas wypraw na Safari po Morzu Czerwonym. Naszym celem były tuńczyki żółtopłetwe, które od stycznia do końca marca upodobały sobie okolice Hurghady i Safagi. Byłem pełen optymizmu, gdyż kilka dni wcześniej nasz przewodnik zaliczył rekordowego tuńczyka żółtopłetwego o wadze 105 kg
Łowiliśmy ok. 30 km od Hurghady, blisko skalistego brzegu. Za przynętę, a zarazem zanętę  służyły  nam sardynki, które stanowią przysmak tuńczyków. Zestaw tuńczykowy składał się z mocnej jednoczęściowej trollingowej wędki z dużym multiplikatorem Penn 50 lbs, plecionką Varivas 90 lbs oraz przyponem fluorocarbonowym 140 lbs, do którego był dowiązany pojedynczy hak 4/0 jakiejś dobrej japońskiej firmy.
Na haku za pysk była zaczepiona ok. 20 cm-owa sardynka, którą przewodnik opuszczał w toń, a pomocnik w tym czasie wrzucał do wody pocięte, kilkucentymetrowe kawałki sardynek, tworząc smugę „zanętową”. Ja w tym czasie spinningowałem wędką poppingową ze 130 g-ym popperem, robiąc hałas na wodzie i w ten sposób również „nęciłem” tuńczyki.
Pierwsze ryby pojawiły się pod łodzią w ciągu 2-3 minut od rozpoczęcia nęcenia. W czystej wodzie doskonale widzieliśmy żerujące tuńczyki, które połykały kawałki sardynek, ale tak łatwo nie dawały się nabrać na tę jedyną z hakiem. Wreszcie pierwszy tuńczyk żółtopłetwy połknął uzbrojoną przynętę i zacząłem mozolny hol. Pomimo mocnego zestawu, ryba nie chciała się poddać, wysnuła sporo plecionki, kilkukrotnie uciekała po zbliżeniu się do łodzi i szczęśliwe podebranie nastąpiło po ok. 15 minutach. Piękny okaz, przewodnik ocenił go na ok. 35 kg. Monika kręciła film, robiła zdjęcia podczas holu. Ja byłem dumny i blady, że córka jest świadkiem takiego połowu.
Ledwo ochłonąłem po męczącym holu, a przewodnik zameldował o kolejnym tuńczyku. Tym razem nie szło tak łatwo. Czułem, że tuńczyk jest ogromny. Jego pierwsze odjazdy sięgały ponad stu metrów. Kiedy wydawało się, że słabnie i jest już blisko łodzi, nagle ożywał, dostawał  „speeda” i ponownie wysnuwał mozolnie nawinięte metry plecionki.
Ręce mi mdlały, zaczęły mnie łapać skurcze przedramienia, a tuńczyk nie dawał za wygraną. Przeciąganie liny ciągnęło się w nieskończoność. Tuńczyk miał niespożyte siły. Za każdym razem, jak udawało mi się podciągnąć go na jakieś 5-7 metrów od łodzi i zaczynałem widzieć kształt ryby, tuńczyk zawsze zbierał siły i robił kolejny odjazd. Ja generalnie nie wymiękam. Zawsze samodzielnie holuję ryby do końca, ale w tym przypadku byłem już bliski oddania wędki przewodnikowi. Tym bardziej, że był to zestaw do kręcenia prawą ręką, a wędkę musiałem trzymać w lewej, pompowanie odbywało się też lewą ręką. Do tego jeszcze musiałem równomiernie układać palcem plecionkę na multiplikatorze, aby nie zrobiła się „buła”, która uniemożliwiłaby skręcanie plecionki. W końcu przemogłem się, zebrałem ostatnie siły i doholowałem go samej łodzi, aby przewodnik mógł złapać ręką za przypon flourocarbonowy i zahaczyć osęką za pysk. Próbowali go wyciągnąć we dwóch z pomocnikiem, ale tuńczyk nie dawał  za wygraną. Poprosili mnie o pomoc. Ja ledwo mogłem rozprostować obolałe dłonie, ale dołączyłem do nich i wspólnie wciągnęliśmy rybę przez burtę. Kolos. Ogromny. Godny przeciwnik. Miara pokazała 146 cm od pyska do wcięcia w płetwie ogonowej. Dobre 60 kg !!! Radość ogromna.
Trochę odpocząłem, zjadłem śniadanie, wypiłem ponad litr wody (trochę się spociłem na tym styczniowym egipskim słońcu) i zacząłem ponownie popperować, aby zanęcić kolejne tuńczyki. Po kilku rzutach nastąpiło piękne powierzchniowe branie tuńczyka na 130 gramowego poppera Seawood Cubera. Ogromny gejzer wodny, a potem błyskawiczny odjazd. Zaciąłem i poczułem ogromną rybę na wędce. Tuńczyk na poppera ! Już miałem takie przygody. W kwietniu 2013 roku wśród stada żerujących delfinów w ciągu ok. godziny złowiliśmy z kolegą  na Morzu Czerwonym łącznie 6 sztuk, każdy o wadze powyżej 30 kg. Ten był raczej większy. Niestety po kilkudziesięciu sekundach spiął się. Pewnie był źle zacięty 🙁 Ledwo zdążyłem ochłonąć, a przewodnik melduje o kolejnej rybie, która połakomiła się na sardynkę w toni. Znowu wyczerpujący hol. Powtórka z rozrywki. Na nic się zdały błagania, aby ryba okazała litość. Nic z tych rzeczy. Kolejna godzina wymagającego holu. Sam nie wiem, jak to przetrzymałem. Ale udało się. Kolejny ogromny tuńczyk wylądował na pokładzie. Prawie bliźniak poprzedniego, długość do wcięcia płetwy „tylko” 144 cm, więc także około 60 kg ! Szok. Tego się nie spodziewałem.
Przewodnik zapytał mnie, czy kontynuujemy łowienie ? Ja miałem już serdecznie dość. Zaproponował więc lekki zestaw (wędka z multiplikatorem, ale wielkością przypominająca zestawy na Bałtyk, czy Norwegię). W porównaniu z pierwotnym zestawem było to „piórko”, wiec przystałem na jego propozycję. Nie trzeba było długo czekać. Tuńczyki tego dnia żerowały niesamowicie. Tym razem na szczęście ryba była mniejsza, tylko ok. 25 kg . . .
W międzyczasie w pobliże naszej miejscówki przypłynęły dwie inne łodzie z egipskimi wędkarzami/znajomymi mojego przewodnika. Łowili podobną metodą, ale bez „donęcania” popperem i mieli dużo gorsze efekty: na pierwszej łodzi 1 tuńczyk ok. 20 kg, a drugi zerwany, a na drugiej jeden ok. 12 kg i kilkukilogramowy Redsnapper. Ja łowiłem z profesjonalnym przewodnikiem, ale efekty i tak przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Najmniejszy tuńczyk został przekazany na sąsiednią łódkę i po kilkunastu minutach zostaliśmy uraczeni pysznym, doskonale przyprawionym świeżutkim  sashimi z warzywami. Uczta dla podniebienia 🙂
Wróciliśmy do portu szczęśliwi, pełni niesamowitych przeżyć. Potem jeszcze spacer po porcie, zakup kilku pamiątek, spotkanie z przemiłą żoną przewodnika i dwójką jego dzieci, wspaniała wystawna kolacja w restauracji rybnej i powrót do hotelu po pełnym wrażeń dniu.
Tego dnia uczestniczyliśmy w prawdziwym festiwalu tuńczyków. Cztery ogromne ryby wyholowane, piąta zerwana. Super rozpoczęcie ferii zimowych 🙂
I to wszystko całkiem blisko kraju, tylko 4 godziny lotu samolotem. Przewodnik ma doskonałą, nową dwusilnikową łódkę. Spokojnie mogą łowić z niej 3, a nawet 4 osoby. Przewodnik odbiera z hotelu, wiezie do portu, zapewnia sprzęt i przynęty, a po łowieniu odwozi do hotelu. Spokojnie można wykorzystać urlop rodzinny w Hurghadzie i wyrwać się na 1-2 dni łowienia. Polecam
Do zobaczenia nad Morzem Czerwonym 🙂


gru

31

Połowa listopada, prawie trzydziestostopniowa różnica temperatur pomiędzy Egiptem a Polską, a my ponownie pływamy po Morzu Czerwonym, tym razem w pobliżu granicy morskiej z Sudanem.
Piękne, prawie dziewicze rafy i górki podwodne, brak presji wędkarskiej, szybkie dwusilnikowe motorówki, sprzyjająca pogoda, profesjonalni przewodnicy i głodni sukcesu wędkarze  – wszystkie te czynniki miały sprawić, że będzie dużo brań i emocjonujących holi. Jednak wędkarstwo było by nudne, gdyby wszystko było przewidywalne. Ryby wcale nie pchały się do łódek. Brania/wyjścia ryb do przynęt były, a jakże, ale skuteczność i efekty finalne pozostawiały pewien niedosyt.
W ruch poszły nasze najnowsze nabytki – poppery FCL labo, Cubera, Craft Bait czy Maniac Lures. Kolory jasne, wściekłe, a także ciemne i nawet czarne. Trzeba było uczciwie pracować (machać wędą), aby skusić do ataku rafowego drapieżnika.
Opłaciło się, bo padło kilka okazów. Największy Tomkowy GT miał 123 cm, dobre 35 kg wagi. Było jeszcze kilka mniejszych „metrówek”. Poza GT łowiliśmy głównie karanksy niebieskopłetwe. Kilka sztuk zaliczył Jarek II, który pierwszy raz był na prawdziwej poppingowej wyprawie i zachorował „na całego”. Holował też ogromnego GT, ale zakleszczona plecionka uniemożliwiła skuteczny hol i ryba odpłynęła razem z popperem.
Natomiast z dnia na dzień łowił lepiej, udoskonalał technikę i osiągał coraz lepsze efekty.
Łowiliśmy jeszcze barakudy, graniki, Red Snappery, Rainbow Runnery, tuńczyki i inne drapieżniki, także na pilkery podczas vertical jigging.
Mieliśmy do dyspozycji nową łódź GT 1, która znakomicie spisywała się na wodzie. Praktycznie nie poddawała się falom i nie było chlapania wodą morską.
Łódź baza też była inna, niż zazwyczaj. Trochę większa.
Codziennie jedliśmy pyszne zupy rybne, ciekawe dania z bakłażana i oczywiście dania z ryb pod wszelkimi możliwymi postaciami.
Było sushi z tuńczyka, sashimi z tuńczyka i karaknsa niebieskopłetwego, kotlety rybne, ryby smażone, duszone, pieczone, a nawet zapiekanka z rybą. Kucharz punktował i każdorazowo polepszał nam humor.
Wieczorowe łowienie z łodzi bazy też dawało nam dużo emocji. Poza typowymi gatunkami udało się złowić ponad półtorametrową murenę (została szybko uwolniona  . . . brrrrr….) oraz
kilkukilogramową rybę rozdymkę, która stroszyła się jak ogromny jeż.
Nocne łowienie na filety to wielka radocha, gdyż brań jest bardzo dużo, ryby dość sprytnie obgryzają przynęty często zostawiając goły hak. Biorąc pod uwagę dość szybko zapadające „egipskie ciemności” jest świetny sposób na umilenie wieczorów na środku Morza Czerwonego.
Jednego dnia próbowaliśmy łowienia tuńczyków żółtopłetwych na filety. W tym celu nasi przewodnicy specjalnie zakupili prosto ze statku rybackiego (niezła ruina) kilkanaście kilogramów sardynek i sardeli. Zakotwiczyliśmy na spadzie rafy, puściliśmy nasze przynęty w dryf wabiąc jednocześnie tuńczyki głośnym popperowaniem. Adam zaciął ładną torpedę, ale po kilku minutach walki niestety spadła z haka. Ryba utracona w trakcie holu dość skutecznie odstrasza pozostałych swoich towarzyszy i brania niestety ustały.
Przyjdzie nam poczekać do stycznia/lutego, kiedy to z naszym przewodnikiem w Hurgadzie zamierzamy się dobrać do skóry tuńczykom żółtopłetwym. Każdego roku od stycznia do marca w okolicach Hurgady gromadzą się ogromne stada tuńczyków i można nałowić się do woli. Niektórzy z moich kolegów podczas wczasów rodzinnych w Hurgadzie umawiali się z przewodnikiem na 1-2-3 dni łowienia i mieli doskonałe wyniki.  Godzili pobyt rodzinny z krótkim wyskokiem „na rybki” i wszyscy byli zadowoleni. Tym bardziej, że przewodnik zapewnia cały sprzęt i nie trzeba niczego z Polski zabierać.
Do zobaczenia nad Morzem Czerwonym 🙂

lis

13

Już wielokrotnie potwierdzałem , że należę do grupy osób, która całkowicie zafascynowała się spinningiem rafowym, a w szczególności poppingiem.
Razem z kolegami szukamy miejsc, gdzie możemy spełniać się z naszym hobby. A jeśli rafy, to dlaczego nie archipelag Malediwów, gdzie na środku Oceanu Indyjskiego na przestrzeni kilkuset kilometrów kwadratowych znajduje się ponad 1200 wysp i wysepek tworzących piękne atole, otoczone rafami koralowymi. Pod koniec września pojawiła się możliwość tygodniowego wyjazdu na Malediwy połączonego z nasza ulubioną metodą połowu. Z uwagi na przelot wygodnymi liniami Emirates (przesiadka w Dubaju) mogłem zabrać 10 kg klamotów więcej, niż zazwyczaj i nie musiałem dopłacać za tubę z wędkami. Jedzenie na pokładzie samolotu i markowe popitki umilały dość długą podróż (łącznie prawie 10 godzin lotu).
Malediwy przywitały nas ciepłą, choć deszczową pogodą. Na szczęście deszcze w tropikach nie padają godzinami i są dość ciepłe. Pomimo trochę zachmurzonego nieba musieliśmy uważać na słońce, gdyż dla niego chmury nie stanowiły problemu. Nasz atol oddalony ok. 30 minut drogi motorówką od stolicy Malediwów – Male miał wszystkiego ok. kilometra długości i 200 metrów szerokości. Półgodzinny spacerek pozwolił poznać całą wyspę 🙂 Zadbane alejki spacerowe, bungalowy, apartamenty na palach (które do tej pory oglądałem tylko na zdjęciach), ciekawa roślinność, dużo ptactwa oraz masa ryb widocznych z pomostu, czy podczas nurkowania. Smaczna kuchnia w restauracji hotelowej, bardzo duży wybór potraw, miła obsługa kelnerska. Drugiego dnia obchodziłem urodziny i z tej okazji kelnerzy przystroili nasz stolik pękami kolorowych kwiatów tropikalnych, przynieśli butelkę wina. Kucharz przygotował specjalny tort urodzinowy z trzema świeczkami (jak miło jest sięgnąć pamięcią do lat dziecinnych :)), a grupa kelnerów zebrała się wokół naszego stolika i zaśpiewała Happy Birthday.
My jednak z niecierpliwością czekaliśmy na pierwsze wypłynięcie. Łódź (a w zasadzie mini lotniskowiec wyposażony w dwa silniki po 200 HP) zjawiła się przed czasem. Załoga okazała się bardzo sympatyczna i uczynna. Poza tym pełen profesjonalizm. Ryby dopisywały. Już na pierwszej miejscówce Witek łowi okaz GT ponad trzydzieści kg. Potem padają kolejne. Sporo się zrywa, kilka atakuje niecelnie. W zasadzie przez cały dzień coś się dzieje. Wyjątek stanowi czas około godzinnego obfitego deszczu tropikalnego, przy którym ciężko jest pokazać zalety poppingu. Poza GT łowimy karanksyniebieskopłetwe i Redjob-y. Ja tracę ogromnego GT razem z  popperem. Nie byłem w stanie utrzymać ryby, która po kilkudziesięciu sekundach holu pomimo dokręconego hamulca wysnuła kilkadziesiąt metrów plecionki i przecięła ją o rafę 🙁
Kolejne dni wyglądają podobnie. Codziennie jesteśmy w innych miejscach, zaliczamy kolejne podwodne rafy, kolejne urokliwe atole, wysepki. Wszędzie jest jakieś branie, atak ryby czy udany hol. Każdego dnia łowimy około dziesięciu ryb (większość to GT), a drugie tyle zrywa się, bądź niecelnie atakuje nasze poppery. Ekipa przewodnika spisuje się znakomicie. Bardzo dobrze napływają na miejscówki, pomagają przy zmianie przynęt, wzorcowo opiekują się złowionymi rybami (delikatne uwalnianie przynęt, polewanie wodą skrzeli, szybkie sesje zdjęciowe). Jesteśmy pod wrażeniem. Łódź czysta, zadbana, bezpieczna. Fajna muzyka w tle. Popujemy w takt muzyki Eminema, M. Jacksona czy Akona. Jest ekstra ! Pomimo jeszcze jednego dnia, gdzie ulewny tropikalny deszcz krzyżuje nam szyki i znowu mamy ok. godzinną przerwę. Wszystkie karanksy oczywiście obowiązkowo trafiają do wody, ale zabieramy jednego złowionego przeze mnie red Snapera. Oddajemy go kucharzowi z włoskiej restauracji (w ośrodku hotelowym poza główna hotelową mieliśmy jeszcze chińską i japońską restaurację oraz kilka barów), rezerwujemy stolik, a wieczorem przychodzimy na ucztę, gdzie głównym daniem jest nasz Snaper z grilla.
Podsumowując: piękna i bardzo rybna okolica. Setki miejscówekwprost wymarzonych dla spinningistów. Pozostaje się tylko cieszyć, że są jeszcze na świecie takie miejsca obfitujące w duże ilości GT. A że trzeba tam lecieć co najmniej 10 godzin ? Ja mógłbym latać nawet dwa razy w miesiącu 🙂

lip

23

Tym razem czekało nas nie lada wyzwanie. Zamiast tradycyjnego 6-io dniowego Safari po Morzu Czerwonym zdecydowaliśmy się na dłuższą, 8-io dniową wyprawę.

Tydzień poza zasięgiem telefonów, całkowicie pochłonięci poppingiem, jigowaniem i (troszkę) trolingiem gdzieś na środku Morza Czerwonego.
Sprzętowo byliśmy przygotowani należycie, częściowo dotowarował nas przewodnik. Łowiliśmy głównie na spore poppery (powyżej 110 gram), a przy większej fali próbowaliśmy kusić ryby stickbaitsami, głównie model Kamatsu Glider Stick 92g i 132 g. Nie do końca trafiliśmy z korzystnymi warunkami pływów i faz księżyca, natomiast poza porankiem pierwszego i siódmego dnia, pogoda była świetna, mało wiatru, dobre warunki do poppingu. Ryby brały falami, ewidentnie lepsze brania były podczas przypływu i zaraz po nim.

Łowiliśmy głównie GT w przedziale 12-25 kg, karanksy niebieskopłetwe +/- 10 kg, barakudy. Padło sporo ponad metrowych barakud, a moja największa barakuda olbrzymia, złowiona na 150-g poppera Seven Seas miała prawie półtora metra długości i ważyła 21 kg. Branie było bardzo widowiskowe, naszemu przewodnikowi udało się je uwiecznić na filmie, łącznie z całym holem.
Większość brań była doskonale widoczna, ryby łapczywie atakowały nasze powierzchniowe przynęty. Jest to niewątpliwa zaleta tego typu łowienia, dla takich chwil chce się wracać w tropiki. Jak zwykle było kilka brań, po których ryby nie dawały nam najmniejszych szans. Rozgięte super mocne kotwice, przecięta na rafie plecionka – takie doświadczenia uczą nas pokory, a jednocześnie motywują do udoskonalania sprzętu, węzłów i techniki łowienia. Daniek i Mietek łowią swoje pierwsze ryby na popping. Pomimo wieloletnich doświadczeń przy innych metodach łowienia, zgodnie przyznają, że ataku i holu GT na poppera nie da się porównać z żadną inną rybą.
Łowimy także na pilkery metodą :vertical jigging. Głównie przynęty o wadze 150-200 gram, na głębokości od 45 do 90 metrów. Łowimy tuńczyki zębate, graniki, ryby księżycowe (pyszna na zupę).
Niektórzy z nas kilka wieczorów przeznaczają na łowienie ryb rafowych na filety rybne. Przednia zabawa, dużo brań, wcale nie takie łatwe zacinanie ryb, ale nikt się nie nudzi, gdyż ryby na to nie pozwalają. Kolorowy zawrót głowy – łowimy różne kolorowe i bardzo waleczne ryby.

Codziennie jemy świeże ryby i zupy rybne przygotowywane przez kucharza. Rewelacja. Samodzielnie przygotowujemy tatara lub sashimi z tuńczyka, czy karanksa niebieskopłetwego. Uczta dla podniebienia.
Wracamy z Morza Czerwonego bogatsi o kolejne doświadczenia. Mamy jeszcze dwa dni luzu, odwiedzamy kilka restauracji oraz dzięki uprzejmości naszego przewodnika zwiedzamy  bardzo ciekawą miejscowość Elguna  położoną  ok. 20 km od Hurgady, która jest swojego rodzaju enklawą dla zamożnych ludzi. Jest co podziwiać, chce się tu wracać. Dobrze, że to tylko 4 godziny lotu z Polski.

kwi

10

Witam,
Trzecia Kenijska przygoda zaliczona. Szkoda, że 8 dni tak szybko mija . . .
jakaś modelka wyciąga szyję
jakaś modelka wyciąga szyję
Aura też nie do końca nam sprzyjała, gdyż zamiast oczekiwanej
tafli na Oceanie Indyjskim powiewało czasami bardziej, niż zazwyczaj w
lutym.
Temperatura ok. 28-33 stopnie. W końcu byliśmy w okolicach równika.
Na łodzi trollingowej sporo brań przepięknie ubarwionych koryfen (mahi-mahi),
sporo brań marlinów (głównie pasiaste, 1 czarny), ale tylko jednego
pasiastego o wadze ok. 80-90 kg
udało się doholować do łodzi i oczywiście uwolnić. Sporo marlinów spinało
się podczas holu 🙁
Mnie też zszedł . . . Padały za to inne ryby.
Na mniejszej łódce bardzo dobre efekty na vertical jiging.
Połowiliśmy dużo walecznych Amberjacków, karanksów, tuńczyków Dogtuna,
graników, snaperów.
Padł tez tłuściutki Yellow Snapper, kilka Sali-Sali (nazwa miejscowa) oraz
przepięknie ubarwiony pasiaczek (ponoć pyszny na zupę . . .)

Wiele ryb na jiga okazało się silniejszymi od nas. Pomimo hamulców
ustawionych w pozycji „beton”
bezceremonialnie pakowały się w rafy na głębokości 70-80 metrów. Kilka razy
nasze pilkery zostały „połknięte” w całości, pozostawał tylko przegryziony
przypon żyłkowy 1,25 mm . . . Ryby z pewnością miały powyżej 25-30 kg !
Mniejszym dawaliśmy radę 🙂
Mała łódka okazała się niewystarczająca do poppingu. Trochę próbowaliśmy
przy rafach
i wyspach, ale jigowanie w pionie przynosiło zdecydowanie lepsze rezultaty.
Właściciel bazy wędkarskiej obiecał, że zaopatrzy się w porządną
dwusilnikową stabilną łódź do
spinningowania. Czekam z utęsknieniem, bo efekty na jigi pokazały, że
zdecydowanie warto tam wrócić.
Cała otoczka rewelacyjna. Super kuchnia w bazie wędkarskiej, pyszne owoce
dojrzewające w pełnym słońcu, inspirujące Safari do Parku Narodowego Tsawo,
woda w basenie i w oceanie 28 stopni . . .
A wszystko filmowała TV Taaaka Ryba . . .
Dobra, koniec wzdychania 🙂 Czas planować kolejną wyprawę.

sty

13

Jeśli słyszysz od kumpla „Wyprawa życia”, co myślisz ? Połowił, zaliczył, był, kurde – zazdroszczę mu  ! Ale jeśli jesteś z kumplem na wspólnej wyprawie i do tego to ty byłeś tą osobą, która go do tego namówiła – to już co innego. Też byłeś, zaliczyłeś, połowiłeś. I to jak! Może część czytelników powie – no tak, w Kanadzie to by każdy potrafił. Macie rację. Prawdopodobieństwo złowienia ryby życia jest co najmniej  sto razy większe, niż w naszym kraju. Można powiedzieć: my też mamy fajne wody i coraz większe rzeszę zapaleńców, którzy chcą chronić tego, co w nich zostało. Ale Kanady nie dogonimy.

Jeden z kilku skoków dużego jesiotra
Potwierdzeniem była wyprawa sześciu wspaniałych na początku listopada. Ja z Merą i Danielem przeszliśmy chrzest na początku maja, ale pozostała trójka kolegów jechała tam pierwszy raz. Pogoda nie rozpieszczała – dużo deszczu, wiatr, a czasami grad. Nawet najstarsi Indianie nie pamiętali tak wrednych warunków pogodowych o tej porze roku. Ale nam to nie przeszkadzało, a jesiotrom i łososiom tym bardziej. Już pierwszego dnia, po porannych czterech godzinach udanych testów sprzętu jesiotrowego popłynęliśmy na miejsce ciągu łososi keta. Ciekawy sposób łowienia – trzy- metrowe mocne semiparaboliczne spinningi uzbrojone w kołowrotki o szpuli stałej (wielkość 4000), plecionka o wytrzymałości 10-12 kg, spławiki z miękkiej pianki i przynętę, którą okazuje się 10g-wa główka jigowa pomalowana na wściekły różowy kolor, z frędzlami o tym samym kolorze. Zestaw należało wyrzucić na jakieś 15-25 m od brzegu. Ważne było takie dopasowanie gruntu, aby jig przemieszczał się  ok. 30 cm nad dnem. Przytopienie lub przytrzymanie spławika należało kwitować natychmiastowym zacięciem. I wtedy zaczynała się jazda. Z prądem, pod prąd, w głąb rzeki, nagły zwrot do brzegu (kilka razy ryby opływały mnie w koło). Musiałem wykazać maksimum wirtuozerii, ale przez cztery godziny łowię około 30 łososi o wadze od 4 do 8 kg, a kilkanaście spina się w trakcie holu. Szok to mało powiedziane. Ryby są potwornie silne i waleczne. Uczę się chwytu za ogon, pierwsze próby oceniam na 3+ ( no, może 4 na szynach…..). Tego dnia łowię sprzętem przewodnika. Kij Fenwick zachowuje się nieźle, ale kołowrotek znanej firmy ze średniej półki niestety zaczyna rzęzić, korbka dostaje luzu. Pomagam sobie przytrzymując w palcach szpulę kołowrotka. Nie czuje deszczu, wiatru, zimna. Jestem zgrzany i uradowany z niesamowitej ilości emocjonującej ilości holi. Koledzy również nie próżnują, chociaż ryby biorą nierównomiernie, a czasami zdarza się nawet 20-30m minut bez brania! Ależ się człowiek rozbestwił ?  Ile kilometrów przemierzone wzdłuż Słupi, Regi, Drwęcy czy Parsęty i nawet rybiego ogona, a tu pół godziny bez ryby!!! Rozpapraniec !. Ale taka jest Kanada. Obfitość ryb oszałamia i zniewala. Drugiego dnia podobny scenariusz z tym, że ekipa z drugiej łodzi jedzie na łososie już od rana. My zaczynamy od jesiotrów, przez cztery godziny łowimy we trzech kilkanaście sztuk o długości 120-200cm. Od południa znowu udajemy się na kety. Tym razem mam swojego 3-metrowego Yada Cleewlanda do 100g i mocną Daiwę. Problemy z kołowrotkiem znikają bezpowrotnie. Chwyty za ogon wychodzą na 4+, a dzień kończę z około czterdziestoma  złowionymi łososiami! Przewodnik z trudem „ zagania „ mnie do łodzi. To już szok do potęgi. Kolejny dzień spędzamy na rzece Harisson. Przepiękna sceneria, mnóstwo orłów bielików, a na płyciznach widać niesamowite ilość idących na tarło łososi. Widok przeplata się z ogromną ilością  ryb zalegających na dnie rzeki, zaścielających brzegi. Stanowią one pokarm dla ptactwa, jesiotrów, a w przyszłości dla narybku milionów łososi, które w zależności od gatunku wrócą tu za 4 do 6 lat, aby odbyć tarło, dać życie kolejnym milionom ryb i zalec na dnie… Widok z jednej strony przeraża, tysiące padniętych ryb, ale z drugiej strony refleksja – dzięki nim nowe ryby zasilą kiedyś te przepiękną rzekę. W tej scenerii Daniel zacina i wyholowuje jesiotra o długości 217 cm, mającego w obwodzie równe 100 cm. Stówa jak nic. Niesamowicie wygląda hol ogromnej ryby w krystalicznie czystej wodzie o przezroczystości sięgającej nawet 6 m..

Jest się czym pochwalić . . .
Łowimy także łososie na trolling – wleczemy za łodzią bananowate woblery mocno mielące wodę. Łowię kilkukilogramową czawyczę, Mera niewielkiego kinga (około 4 kg), choć w rzece pływają też sztuki powyżej 30 kg. Tarło czawyczy i kingów teoretycznie zakończyło się w październiku. W listopadzie w rzece dominują waleczne kety oraz łososie cocho, które próbujemy łowić na małe wahadłówki, ale zbyt długo każą na siebie czekać, więc przestawiamy się na kety. Te nie zawodzą. Nasycam się widokiem pięknych samców z wygiętymi kufami. W przeszłości oglądając różne zdjęcia w gazetach wędkarskich największą zazdrość wzbudzały fotki łososi z kufą. Teraz ja mam swoje „pięć minut” (tzn. dziewięć dni). Nasza ekipa coraz wyraźniej dzieli się na zwolenników łososi i wielkich jesiotrów. Ja po pierwszych dniach i nasyceniu się łososiami (dosłownie, bo codziennie zabieramy coś na kolację) pozostaję wierny jesiotrom.  Mam motywację, gdyż Mariusz na mojego jednoczęściowego Lamiglasa  łowi monstrum o długości 230 cm i wadze około 120 kg – jest dłuższy o 5 cm od mojego rekordu z maja! Przez kolejne dni łowimy sporo jesiotrów, ale mój największy ma tylko 201 cm . . . (znowu rozbestwienie ). Przedostatniego dnia rano zacinam rybę życia. Wyskakuje nad wodę jakieś 15 m od łodzi. Widzimy go doskonale. Wielki, grubo ponad 2,5 metra długości , jakieś 170 kg żywej wagi. Zacięty super. Ale jest sprytny, ucieka w dół rzeki jakieś 100m i muruje przy dnie. Niestety, znalazł zatopione drzewo i nie dał się wyciągnąć. Próby okrążenia zaczepu i „sumowego” pukania w dolnik kija na nic. Po jakiś 20 minutach emocji wyciągam zestaw z rozgiętym hakiem 9/0. Ale przynajmniej pokazał się cały, z bliska. Już wiem, że kiedyś po niego wrócę. Ostatniego dnia jestem na łodzi z Mariuszem. Przewodnik  bardzo chce, abyśmy na koniec połowili, ale przez pierwsze sześć godzin nadaremnie zmieniamy miejsca, przynęty. Jesiotry jakby wyparowały. Dopiero ok. 14-ej następuje pierwsze branie, a potem rozwiązał się worek z rybami. Przez dwie godziny wyholowujemy 13 ryb od 20 do 50 kg ! A ile brań, pustych zacięć ?  Niesamowite, tak jakby wszystkie ryby z Fraser River przybyły na pożegnanie pod naszą łódź. Zaczynało się ściemniać, z żalem opuszczaliśmy tę miejscówkę. Na ekranie echosondy widać było kolejne grube sztuki pod łodzią . Auuuuuuuuuuu !  Na Fraser River warto jechać od maja do połowy listopada. W maju i czerwcu dobrze biorą jesiotry, od czerwca do rzeki zaczynają wchodzić kingi. W lipcu pojawiają się pinki (wchodzą co drugi rok ), a sierpień i wrzesień to czas na czawycze. Od połowy września pojawia cocho, a w październiku keta. I jeszcze czeka na nas Thomson River słynąca z ogromnych steelheadów. Krzysiek obiecał, że nas tam zawiezie.

215 cm rybska

Darek testuje Lamiglasa na dwumetrowym łososiu

Deniro z pięknie ubarwionym samcem keta

Deniro ze słodkim ciężarem

Deszczowy połów

Dwa metry ryby . . .

Ekskluzywne pole golfowe nad brzegiem rzeki

Hol jesiotra w rzece Fraser

Hol łososia keta

Indianin w kanoe

Jeden z większych jesiotrów jesiennej wyprawy

Jesiotr rozgrzał nas pomimo chłodnego deszczu

Jesiotr w łodzi

Jest się czym pochwalic

Jurek po emocjonującym holu

Jurek z piękny łososiem

Kolejny samiec keta

Kolejny test wędki na jesiotrze

Krzysiek robił najwięcej zdjęć

Lądowanie ryby na łodzi

łososie brały bez przerwy

Łódź do połowu jesiotrów i łososi

Mariusz ze swoją życiówką

Mięśniaczek przed wypuszczeniem

Nasza grupa z przewodnikiem Chrisem (Krzyśkiem)

Ośnieżone szczyty nad jeziorem Harison

Rekordowy jesiotr po ponad 5-io godzinnym holu

Samiec łososia nerka na wahadłówką

Takie jesiotry padały najczzęściej

Temu tylko ryby w głowie

W hodowli łososi

Wypatrujemy zdobyczy . . .

Z naszy przewodnikiem Krzyśkiem

Zapomniana chatka i sieć postawiona przez Indian

Zestaw z trumienką i pęczkiem ikry

Złapał kozak tatarzyna . . .

Słuchajcie. Kanada całkowicie uzależnia. Śni się po nocach, myśli wracają  jak bumerang, jest częstym tematem  w trakcie towarzyskich spotkań.  Zachęcam do wyjazdu do Brytyjskiej Kolumbii na ogromne jesiotry i do uczestnictwa w łososiowych godach. Oj, będzie się działo  . . .
 

sty

13

Z niecierpliwością czekałem na początek listopada. Poprzedzające miesiące
(a szczególnie sierpień i wrzesień) nie przynosiły zbyt dobrych wieści o sytuacji w Egipcie.

Zamieszki miały miejsce głównie w Kairze, Aleksandrii i w okolicach Kanału Sueskiego, ale i tak wpłynęło to na ruch turystyczny. Sporo krajów czasowo odwołało loty, choć w kurortach nad Morzem Czerwonym turystów nie brakowało, a ci powracający z wyjazdów opisywali sytuację jako całkowicie spokojną. Sporo rozmawiałem poprzez Skype z naszym egipskim przewodnikiem i opiekunem, na bieżąco opisywał mi sytuację i od października zdecydowanie zachęcał do podtrzymania pierwotnych planów związanych z listopadowym poppingiem i jiggingiem.

Nasza łódź baza
Miał całkowitą rację. Samolot do Marsa Alam był wypełniony do ostatniego miejsca, mieliśmy kłopot z miejscami powrotnymi (brak) i w końcu musieliśmy wracać z lotem Hurgady poprzez Kair i Frankfurt. Ale warto było. Pogoda była rewelacyjna. Wiatr nie dokuczał, woda cieplutka, ryby dopisały, kucharz na statku-bazie tradycyjnie przechodził sam siebie, a codzienne świeżutkie sashimi na stałe wpisało się do naszego wieczornego menu 🙂
Łowienie było wyśmienite, choć wymagało nie lada wysiłku.
Codziennie ok. 7-8 godzin (odliczam czas na przemieszczanie się między miejscówkami) spinningowaliśmy lub jiggowaliśmy stosunkowo ciężkim sprzętem. Taka „czerwonomorska” siłownia 🙂 Jeśli technika jest poprawna, to spokojnie można wytrzymać. Przewodnik na bieżąco korygował nasze błędy, pouczał i motywował. Tak naprawdę to tylko pierwszego dnia odczuwałem zmęczenie, ale wyholowane ryby szybciutko „odświeżały” zapas sił.
Inne mięśnie pracują podczas spinningowania-popperowania, inne podczas łowienia na pilkery w pionie (vertical jigging).
Generalnie w morzu było wyjątkowo dużo drobnicy, często spotykaliśmy żerujące stada małych bonito, które było łatwo namierzyć z powodu setek atakujących z góry ptaków. Czasami przemieszczająca się żerująca „plama” miała kilkadziesiąt metrów średnicy, woda dosłownie wrzała (mam to na filmie), ale niestety nie były to ogromne tuńczyki żółtopłetwe, które z powodzeniem łowiliśmy w kwietniu, tylko niewielkie bonito. Widok niezapomniany.
Złowiłem kilkanaście GT, z czego dwa o wadze ok. trzydziestu kg , czyli z „trójką” z przodu.


GT z trójką z przodu
Padło sporo tuńczyków zębatych, barakud, karanksów niebiesko-płetwych.
Sporo ryb połowiliśmy na pilkery, w tym piękne graniki, także z gatunku księżycowatych (pyszna zupa).
Pierwszego dnia złowiłem na pilkera ponad dwudziestokilogramowego wahoo !

Ponad 20-kg wahoo na pilkera !!!
Piękna, niesamowicie szybka (najszybsza ryba z Morza Czerwonego) i waleczna ryba.
Tradycyjnie sporo brań na poppery i stickbaitsy pozostało niezaciętych, ale i tak połowiliśmy wyśmienicie. Kilka holowanych ryb zostało brutalnie zaatakowanych przez rekiny i z chirurgiczną precyzją skróconych o połowę lub więcej . . .
Mieliśmy ciekawą sytuację podczas łowienia tuńczyków zębatych Dogtooth Tuna na pilkery.
Opuszczamy pilkery na jakieś 70 metrów we trzech na jednej burcie. Pierwszy zacina przewodnik stojący na dziobie, chwilę potem Marek na środku łodzi i na końcu zacinam rybę ja na rufie. Przewodnik wyciąga tuńczyka ok. 5-6 kg, Marek holuje zębatego, ale ok 20 m pod powierzchnią ma atak rekina i wyciąga 1/3 tuńczyka. Chłopaki śmieją się i poganiają mnie, abym się spieszył i zdążył przed atakiem rekina. Niestety, kilkanaście metrów od łodzi rekin w całości połyka mojego tuńczyka, razem z pilkerem 🙂 Wiadomo, że nienaturalne ruchy walczącej ryby prowokują większe drapieżniki do ataku. Może następnym razem będę miał więcej szczęścia i zahaczę rekina. Nie mam jeszcze tego gatunku na rozkładzie.
Będę musiał na to poczekać do wiosny. Jest za to czas na uzupełnienie sprzętu. Trochę przynęt zawsze tracimy ma rafach lub odpływają z rybami, które okazały się sprytniejsze/silniejsze od nas. Na szczęście coraz więcej sprzętu można kupić w rozsądnej cenie u naszych importerów. Ostatnio zakupiłem zestaw stickbaitsów Kamatsu Vibbra, które spisują się rewelacyjnie i w niczym nie ustępują japońskim (czterokrotnie droższym) odpowiednikom. Bardzo dobrze spisały się szczypce z tej samej firmy, do rozginania mocnych kółek łącznikowych, a przyrząd do samodzielnego przewijania plecionki okazał się wprost nieoceniony. Czekam na kolejne zapowiedziane nowości sprzętowe przydatne podczas łowienia w słonych wodach tropikalnych, także na wędki do poppingu i jiggingu, które już testowałem (wzorniki), a teraz maja pojawić się w ofercie.

Hol dużego GT na stickbaitsa

hol GT przy zachodzie słońca

Jadowita ryba ostrożnie trzymana przez przewodnika

Jadowita ryba w pełnej krasie. Palce z daleka . . .

Jadowita ryba

Kawałek rafy koralowej na pilkera

Kolacja pycha !!!

Kucharz przechodził sam siebie . . .

Marek tez zaliczył GT

Messa i barek kawowy

Miłośników kite też nie brakowało

Młody pomocnik z egipską wędką

moment podbierania GT

Nasz kucharz też łowi

Nocnych przygód było sporo . . .

Obiad kilkudaniowy

Osada rybacka

Pierwszy duży GT na stickbaita

Piękna ryba księżycowa na egipską wędkę

Piękny granik na pilkera

Przepiękny granik na trola

Rambo gotowy do akcji trollingowej

Rybka lubi pływać

Sashimi było na stałe w karcie dań

Skalisty brzeg morza

Szybka łódź dwusilnikowa. Podstawa do poppingu rafowego

Ten GT połakomił sie na japońskiego GUNZ-a

Trzydziestak na Guntza

Woda wrze. Bonito atakują jak w amoku . . .

Wypasione statki z ekipami nurków

Wyspa o kształcie krokodyla

Z naszym przewodnikiem Ahmedem

Egyptian Konger Team

cze

26

Czerwiec na Morzu Czerwonym okazał się znakomity.
Pogoda super (trochę brakowało deszczu . . .), ryby aktywnie współpracowały.
Łowiliśmy głównie na spinning na poppery i stickbaitsy oraz trochę na vertical jigging i trolling.

Padło kilka GT o wadze między 30 i 40 kg, wiele mniejszych, dużo karanksów
niebieskopłetwych, sporo barakud (w tym dwie o dł. ok. 130 cm), piękne red
Snappery (Bohara), graniki (w tym mój prawie 20 kilogramowy „kartofel” – chodzi o szczególne ubarwienie), tuńczyki „zębate” Dog tuna, kilka wahoo,kilka ponad metrowych belon, jedna seriola i sporo innych drapieżników.
Poza tym:
dwie wędki złamane podczas holu ryby, dwa ataki rekina podczas holu ryby (na
woblerach zostały same łby . . .), łącznie 4 bardzo duże GT, które nic sobie
nie robiły z plecionki 100 LBS i hamulca ustawionego na „beton”.
Po długich odjazdach bezceremonialnie pakowały się w podwodną rafę i
przecinały nasze mocne zestawy.
Do tego masa brań, wyjść, spadów, nowe doświadczenia, nowe węzły, bardzo
dobra kuchnia na statku bazie, pyszne zupy rybne, rewelacyjne sashimi, zimne drinki, przyjazna obsługa . . .
Jest motywacja, aby ponownie wrócić na Morze Czerwone.

Amber Jack czyli Seriola złowiona przez Janusza na poppera 

Bogdan z ogromnym GT 

Druga łódka wraca na lunch 

Granik z recji ubarwienia jest zwany kartoflem . .  

GT brały bez opamiętania 

Hol dużego GT 

Janusz z GT. W tle czerwona luśnia od Tenryu 

jeden z kilkunastu Red Snaperów 

Kolejny niebieskopłetwy karanks Piotra 

Kolejny okaz GT na poppera 

Kto głośniej krzyknie z radości . .  

Łódka z Hurgady

Mój pierwszy tuńczyk na pilkera z głębokości ok. 90 metrów !!! 

Nasz opiekun z dużym GT 

Niebezpieczna barakuda, zachlapała obiektyw aparatu podczas podbierania 

pierwszy GT wyprawy. Wicio szaleje . .  

Piękny granik Witka, na jiga z ok. 70 metrów głębokości 

Po takie ryby przyjeżdżamy na Morze Czerwone 

Prezentacja sprzętu na GT. Ryba o wadze dochodzącej do 40 kg !!! 

Przewodnik uwalania GT 

Red Snaper na stickbaitsa 

Silna grupa wieczorową porą . .  

Szczęśliwy łowca . .  

Ten tuńczyk poszedł na sashimi. Pychota ! 

Wicio znowu coś holuje. Kolejny GT 

Większe okazy Serioli często biorą na pilkery podczas Vertical jiging 

Witek łowi GT jak  w transie 

Zębaty tuńczyk Dog Tuna na woblera 

Żółciutki karanks na stickbaitsa. Tego gatunku wcześniej nie łowiłem 
Bardzo dobrze sprawowały się nowo nabyte aluminiowe kołowrotki Konger
Saltex, całkowicie odporne na słoną wodę. Ciekawa alternatywa dla  kosztownych kołowrotków Daiwa Saltiga, czy Shimano Stella. Polecam, także na  inne morza.

Nasz przewodnik wędkarski postawił fajną 4-osobową łódkę w porcie w Hurgadzie..
Można wynajmować na dzienne łowienie, od 1 do 4 osób (np. przy okazji
wczasów). Zapewnia cały niezbędny sprzęt wędkarski, transport z hotelu,
napoje. Ciekawa opcja dla spędzenia czasu podczas urlopu w okolicach Hurgady.

cze

26

Witam wiosennie . . .
Bardzo udany wyjazd na Morze Czerwone.
Pogoda super, a złowione ryby przeszły najśmielsze oczekiwania.

99 % ryb padło na spinning na bezsterowe woblery typu stckbaits oraz na
poppery.
Nie chcę się zbytnio przechwalać, ale takiego wyjazdu na Morze Czerwone
jeszcze nie było.
Złowiliśmy m. in. kilkadziesiąt GT – największy ok. 40 kg, jeden ok. 30 kg,
kilka ok. 20-22 kg.
Drugiego dnia w ciągu 1,5 godziny złowiliśmy 6 tuńczyków żółtopłetwych o
średniej wadze 30-35 kg – łącznie ponad 200 kg !!! Jeden dużo większy zerwał
się w trakcie holu.
Te ryby w mgnieniu oka wybierały z kołowrotków po 200- 250 metrów plecionki
80 LBS !
Padło sporo barakud, w tym dwa okazy po 125-130 cm, sporo okazałych Red
Snaperów (Bohara), bardzo dużo walecznych karanksów niebieskopłetwych (nazwaliśmy je blufińczykami), graniki i inne drapieżniki.
Do tego możemy doliczyć dużego tuńczyka (NAJPRAWDOPODOBNIEJ), który wybrał całą plecionkę i nawet się nie zatrzymał, jedną złamaną wędkę jiggową Penn-a podczas holu na pilkera dużego Amber Jacka (serioli), dwie ryby złapane jednocześnie na 1 woblera (każda zapięta na oddzielnej kotwicy), kilka woblerów i
popperów urwanych podczas ucieczek ryb w rafy i całą masę brań z powierzchni (bardzo widowiskowe !), przy których nie mieliśmy szczęścia lub popełniliśmy jakiś błąd . . .
Nie było czasu na nudę, ręce czasami mdlały z wysiłku – setki rzutów,
stosunkowo ciężki sprzęt, częste i wymagające hole, miłe słoneczko . . .

Barakuda na stickbaitsa 

trzydziestaczek w pełnej krasie (ten z przodu . . .) 

Tuńczyk wyłuskany ze stada delfinów 

Uśmiech pod wąsem. Ryba księżycowa, dobra na zupę . . . 

Blufińczyk na poppera 

Blufińczyk czyli karanks niebieskopłetwy 

Bogdan z naszym przewodnikiem o okazałym snapperem.

Czerwonomorski parowóz

GT na popera

Dwie ryby na 1 woblera

GT o wadze dochodzącej do 40 kg !

jedna z podwodnych raf koralowych

GT na rodzimego Salmo

Karanks to ryba sportowa

kolejne Seszele na Morzu Czerwonym

Mój GT wyjazdu, gdzieś koło trzydziestki

Następny powód radości Witka. Piękny GT na poppera

Pierwsza barakuda Witka, na woblera w trollingu

Piękny Red Snapper

Spotykamy tylko kilka statków z nurkami.

stadko rybek przy naszej bazie. Czekają na żarełko

Takie poppery sprawdzają się wszędzie

ten tuńczyk wysnuł mi ponad 250 m plecionki 80 LBS !!!

w drodze na kolejną miejscówkę

Wędkarz i Red Snapper szczerzą zęby

Witek ze swoim pierwszym GT

z drugim przewodnikiem, Ahmedem
Byliśmy dużo lepiej przygotowani sprzętowo, niż jesienią. Poprawiliśmy technikę prowadzenia przynęt. Przewodnik tradycyjnie wspomógł nas kilkoma bankowymi woblerami, popperami oraz pilkerami. Przetestowaliśmy kilka stickbaitsów, które już nie długo pojawią się w ofercie rodzimego Kongera. Sprawdziły się,  świetnie  konkurowały z japońskimi odpowiednikami. Witek, który pierwszy raz zaliczył sześciodniowe safari na morzu, totalnie się zauroczył takim łowieniem. Witamy w klubie . . .




Zgodnie stwierdziliśmy, że wracamy nad Morze Czerwone w czerwcu, kiedy to pogoda na morzu jest najbardziej stabilna. Jest realna szansa na złowienie żaglicy na spinning oraz bardzo duże prawdopodobieństwo na poprawienie rekordu GT.
Według przewodnika czerwiec zawsze jest świetny. Byłem już kiedyś w maju, z ekipą TV Taaaka Ryba i pogoda rzeczywiście była wspaniała.

cze

26

Tak to już jest.
W kraju jesienna plucha, krótkie dni, kolejne odwołane terminy na Bałtyku (sztormowo . . .),
tęsknota za wakacjami. Co tu robić ?
Jest takie miejsce oddalone ok. 5 godzin od Warszawy.
Nie Bałtyk, nie Zakopane, nie Kaszuby (choć fajne).
W  tej odległości mamy także Morze Czerwone i gwarantowaną słoneczną pogodę na całym egipskim wybrzeżu tego przepięknego akwenu.

Ja regularnie wyjeżdżam gdzieś na ryby w listopadzie. Zawsze w ciepłe miejsca. Byłem już na jeziorze Nasera, w Kenii na Oceanie Indyjskim, na kanaryjskiej Fuertaventurze czy na Morzu Czerwonym. Tym razem ponownie wybrałem Egipt, gdyż zauroczyłem się spinningiem rafowym i możliwością łowienia wielu gatunków ryb drapieżnych na woblery czy poppery. Chodzi o ryby przez duże „R”, gdyż raczej nie zdarzają się osobniki mniejsze, niż 4-5 kg, a zazwyczaj łowi się ryby w przedziale 5-15 kg. Zdarzają się też większe, po kilka czy kilkanaście na każdej 6-dniowej wyprawie, więc frajda jest ogromna.
Ryby pelagicznej nie da się porównać do słodkowodnej, czy zamieszkującej „zimne” morza.
Każda z nich posiada niesamowitą energię i siłę, a łowienie ryb pelagicznych wymaga nadzwyczaj mocnego sprzętu.
Nasza ekipa uzbroiła się w odpowiednie wędki i kołowrotki. Zakupiliśmy wytrzymałe plecionki, akcesoria. Częściowo wspomógł nas przewodnik egipski, który doskonale zna wodę, zwyczaje ryb i posiada w swoim arsenale zapas odpowiednich przynęt.
Na efekty nie musieliśmy długo czekać.

AmberJack (Seriola) na poppera 

Dwóch łowców. Ten z lewej to Marcin . . .

GT na poppera Halco 

Jeden z wielu GT. Ogromnie waleczne ryby. 

Jedna z wielu ryb rafowych złowiona podczas nocnego łowienia 

Karanks na poppera 

kolacja po całodniowym łowieniu 

Mniejsze ryby też czasem brały. 

Nasza baza z Polską flagą

Niebieskopłetwy karanks na poppera Dumbbell 

Ogromny Granik o świcie na zestawie naszykowanym do łowienia rekinów. 

Okazały wahoo Tomka 

jeden z ładnych GT na Stick Baitsa

piękny granik na jiga (pilkera) 

podbieranie GT nie jest łatwe 

Przepiękny granik Rafała 

Rafał ostatkiem sił trzyma wielkego tuńczyka po morderczym holu

Ryba księżycowa na pilkera 

Śliczna barakuda na poppera Halco. Dobrze, że Bogdan ma wystarczająco długie ręce . . . 

Ta barakuda podziurawiła poppera jak sito. 

takich karanksów było codziennie sporo 

Tomek  świetnie radził sobie na jiga 

Tuńczyk Dogtuna na trola 

Zęby tuńczyka Dogtuna mogą konkurować z zębami barakudy 

Wahoo to najszybsza ryba na Morzu Czerwonym. Także jedna z najsmaczniejszych . . . 
Jesienna chandra minęła w tempie ekspresowym. Ale człowiek zaczyna się przyzwyczajać. Oczywiście przyzwyczajać do dobrego . . .. I zaczyna wymyślać kolejne powody, aby znowu wyrwać się na wodę marzeń.
Morze Czerwone posiada wszelkie przesłanki, aby być wodą marzeń. Każdy z nas to potwierdził wielokrotnie.
 

cze

25

Wyprawa 7-dniowa, w tym 6 dni/ 6 nocy pobytu i wędkowania na wodach Morza Czerwonego. Do dyspozycji mamy dwie wygodne 9-io metrowe dwusilnikowe szybkie łodzie wędkarskie z przewodnikami, podążające za łodzią-bazą, na której śpimy i spożywamy posiłki. Łodzie wyposażone są w GPS, echosondę. Łowienie własnym sprzętem głównie metodą spinningową na poppery morskie i woblery, metodą trollingową na woblery, na pilkery (vertical jigging) i nocą na filety rybne oraz pilkery fluoroscencyjne.
Program wyprawy:
Wylot z Polski bezpośrednim czarterem do Marsa Alam (ewentualnie Hurgada) i transfer do portu Hamata (około 1,5/4,5 godziny jazdy busem). Zakwaterowanie na pełnomorskiej łodzi-bazie, szykowanie sprzętu, gorąca kolacja i nocleg w kabinach. Następnego dnia rano po śniadaniu rozpoczęcie łowienia. Czekają na nas dwie 4-ososbowe dwusilnikowe łodzie motorowe z doświadczonymi miejscowymi przewodnikami. Przez 6 dni łowimy codziennie od rana do obiadu (gorący obfity obiad na łodzi-bazie) i potem od obiadu aż do zmierzchu, a dla chętnych jeszcze łowienie nocne.
Przemieszczamy się razem z łodzią-bazą w kierunku południowej granicy Egiptu, na mało eksploatowane wody z ogromną ilością wysp, podwodnych raf/górek, przy których gromadzi się wiele okazów ryb morskich. Codziennie łowimy i śpimy w innym miejscu na morzu.
Nastawiamy się na łowienie amber jack, barakudy, trewala olbrzymiego (GT), różnych gatunków tuńczyków, wahoo, makreli królewskiej, granika, karanksów niebieskopłetwych, żółtopłetwych, koryfeny, red snapera, rekina, żaglicy, strzępiela, , bonito, belony i innych drapieżników.
Istnieje możliwość nurkowania na rafach, możliwość pływania ze stadem delfinów.
Noclegi na morzu: łódź-baza jest wyposażona w dwie dwuosobowe i jedną czteroosobową kabinę. Posiada 2 łazienki ogólnodostępne, kuchnię, zadaszony taras do odpoczynku oraz obszerny pokład główny i messę do spożywania posiłków. Jest przystosowana do wędkarstwa morskiego. Pełne wyżywienie na łodzi, bardzo smaczne, obfite kilkudaniowe posiłki przygotowywane przez profesjonalnego kucharza. Możliwość konsumpcji złowionych ryb.
Metody połowu ustalamy z przewodnikiem. Łowimy także w nocy (na filety i fluoroscencyjne pilkery), wtedy uaktywnia się sporo ryb drapieżnych. Powrót do portu szóstego dnia łowienia, po lunchu pakowanie sprzętu i transfer do hotelu 4* w pobliżu portu. Kolacja i nocleg w hotelu. Następnego dnia po śniadaniu transfer na lotnisko Marsa Alam/Hurgada i wylot do Polski.
Cena uczestnictwa jest zależna od liczby osób biorących udział w wyprawie. Grupy wędkarzy mogą liczyć od 4 do 8 osób. Sezon wędkarski na Morzu Czerwonym trwa od początku października do końca czerwca.
W pakiecie wędkarskim zawarte są koszty 1 noclegu w hotelu 4* (noc przed odlotem), wszystkie transfery od momentu wylądowania w Marsa Alam aż do powrotu na lotnisko, pełne wyżywienie na łodzi-bazie podczas 6 dni łowienia, opieka profesjonalnego przewodnika, butelkowana woda pitna na statku bez ograniczeń, cena licencji na połów ryb, opłaty portowe, koszty paliwa do łodzi, podstawowe indywidualne ubezpieczenie od kosztów leczenia i NW (zapewnione w cenie biletu lotniczego).
Po uprzednim zgłoszeniu jest możliwość odpłatnego wypożyczenia specjalistycznego sprzętu do spinningowania i jigowania (dwa komplety wędek z kołowrotkami, plecionkami). Pozostały osprzęt oraz przynęty zapewniamy we własnym zakresie. Istnieje możliwość zakupu sprawdzonych przynęt (poppery, woblery trollingowe, pilkery) na miejscu u przewodnika.
Oferujemy doradztwo/pomoc w zakupie sprawdzonego sprzętu specjalistycznego.

maj

15

Czekałem, czekałem i wiedziałem, że będzie warto. Jedenaście miesięcy temu zauroczyło mnie Morze Czerwone – ogromną ilością pięknych ryb, tysiącami raf, błękitną wodą i baraszkującymi stadami delfinów.

W połowie kwietnia, jak na szpilkach, przetrzymałem cztery godziny lotu do Marsa Alam na południu Egiptu i potem dwie godziny w klimatyzowanym busie podstawionym przez naszego przewodnika, aby wreszcie stanąć na pokładzie statku, który przez sześć dni i nocy miał być naszą bazą gdzieś na środku Morza Czerwonego.

Statek Baza

Do tego szybka, dwusilnikowa łódź wędkarska z niezawodnym przewodnikiem Saigli, który towarzyszył nam w zeszłorocznej wyprawie i zna morze jak własną kieszeń.

Saigli

Już pierwsze godziny łowienia na poppery  dają nam kilka  karanksów GT, red snapery i przepiękne graniki. Po popołudniu jest podobnie,  pada jeszcze karanks niebieskopłetwy,  kilkukilogramowa barakuda, tuńczyki.

Karanks niebieskopłetwy

Granik

Większość ryb łowimy na morskie poppery średniej wielkości, około 20 cm. Ręka boli od ciągłego podszarpywania przynęty (jerkowania) oraz od dalekich rzutów ciężkim sprzętem. Zgodnie stwierdzamy, że przed takim wyjazdem przydałby się trening na siłowni. Ryby też są bardzo wymagające. Niszczą przynęty. Jak zwykle, największe nie dają się zatrzymać i po gwałtownym braniu rwą zestawy na podwodnych rafach. A łowimy głównie wzdłuż przepięknych raf koralowych, przy których za kolorową drobnicą uganiają się różne morskie potwory.

Zgryziony wobler

Ryba księżycowa

Próbujemy tez łowić na pilkery w pionie, tzw. vertical jiging, ale trafiają się tylko małe i średnie sztuki – tuńczyki, ryby księżycowe i różowe. Pilkery do tej metody są uzbrojone w pojedynczy mocny hak (3/0 -6/0)  umocowany na krótkiej i bardzo wytrzymałej plecionce, tzw.  assist hook.

Na pilkera

Używam oryginalnych pilkerów firmy Williamson lub naszych, z dyndającym haczykiem zamiast kotwicy. Pomni zeszłorocznych doświadczeń, zawczasu wymieniamy kółeczka łącznikowe, eliminujemy srebrne krętliki (często uderza w nie barakuda i odcina przypon), szykujemy specjalne węzły, gdyż żyłka przyponowa ma 1 mm średnicy. Zaliczam jedno bardzo mocne branie na pilkera, ale zestaw zostaje brutalnie odcięty – niestety tutejsze barakudy mają ogromne paszcze.

Ptyś zwiadowca

Barrakuda Kamila

Przekonujemy się o tym z Kamilem czwartego dnia, gdy o świcie, po pokonaniu prawie pięćdziesięciu kilometrów łodzią w ślizgu, obławiamy dwie urokliwe wyspy, gdzieś na środku morza, odległe zaledwie 4 godziny drogi łodzią od brzegów Arabii Saudyjskiej. Łowimy na zmianę na poppery,  pilkery i na trolling. Po kilku pięknych braniach tuńczyków, GT, red snaperów i graników do głosu dochodzą olbrzymie barakudy. Kamil łowi okaz 145 cm o wadze powyżej 25 kg. Moja, mniejsza barakuda, złowiona na trolling, na fioletowego Bombera jest bliźniaczo podobna do Kamilowej, ale potem, podczas łowienia popperem Dummbell zacinam istnego potwora, który po wylądowaniu na pokładzie zostaje zmierzony i zważony. Barakuda ma 153 cm długości i waży 30,5 kg!!! Cóż ona wyprawiała podczas holu… Godny przeciwnik, zęby jak u krokodyla.

Dwie wielkie

Krokodyl

Dopiero po jakiejś godzinie decyduję się na sesję zdjęciową, gdyż pierwsza z dużych barakud tylko raz machnęła swoim ogromnym pyskiem i zostawiła dwie krwawiące rany na mojej prawej ręce. Przewodnik okazał się wytrawnym znachorem, użył „tajemnych leków” i na szczęście rany szybko się zasklepiły, a ja mogłem kontynuować łowienie. Właśnie wtedy wyholowałem tę największa barakudę. Potwornie gruba i szeroka. Zresztą widać na zdjęciach, gdyż ja także nie należę do ułomków, ze wzrostem 189 cm i wagą ok. 105 kg.

Ptysiowy granik

Podczas gdy my z Kamilem szaleliśmy wokół wysp,  nasz kolega Wojtek „Ptyś” szalał ze swoimi wędkami trollingowymi na statku bazie. Złowił siedem fajnych i dużych ryb, a ósma holowana  przez kilka minut (był to tuńczyk około 5-6 kg) tuż pod powierzchnią wody została zaatakowana przez wyskakującego z wody rekina, który pożarł ją w mgnieniu oka. To, że Ptyś przeżywał to zdarzenie, jest oczywiste, ale po wymianie zdań pomiędzy załogą statku, która widziała całe zdarzenie, a naszymi przewodnikami z łodzi wędkarskiej wywnioskowałem, że scenariusz pasowałby do kolejnej edycji filmu „Szczęki” . Rekin porównywany był do orki!

Tunczyk Ptysia

Ptyś z red snapperem

Ostatnie dwa dni przynoszą zmianę pogody, zaczyna mocniej bujać. Egipcjanie nazywają to sztormem, ale w porównaniu do naszego Bałtyku oceniam to na 4-5 stopni w skali Beauforta. Ja łowię bez przerwy. Trochę nas zalewają bryzy bardzo słonej wody podczas przemieszczania się przez fale, ale burty łodzi są wygodne, maja dobrą wysokość do siedzenia i w takiej pozycji można swobodnie spinningować.

Popperowanie

Granik

Tego dnia łowimy w trollingu dwa ładne tuńczyki, a pod wieczór gdy zaczynamy obławiać przybrzeżne rafy, w ciągu niecałych dwóch godzin łowię pięć pięknych ryb. Na poppery padają dwa  waleczne GT, red snaper, barakuda i ryba przypominająca naszą belonę, ale sporo większa od przeciętnej. Miara wskazała 123 cm. Ostatniego dnia pogoda jest podobna, mimo sporej fali łowimy kilka ryb, w tym nasze ulubione GT.

Coś jak belona

Tuńczyk

Poświęciliśmy na łowienie także kilka długich wieczorów, opuszczając tuż nad dno rybne filety.  Brań było bardzo dużo, prawie każda wyciągnięta ryba była inna, niektóre z nich trzeba było ostrożnie odhaczać, gdyż mogły boleśnie nas ukłuć. My łowiliśmy na wędki, natomiast załoga łowiła ”na rękę”. Porównaliśmy nasze wyniki z efektami załogi i okazało się, że miejscowe metody też są bardzo skuteczne, a brania „ na rękę” powodują ogromne emocje. Nasz kucharz złowił pięknego red snapera  o wadze około 7 kg. Tą rybą zdeklasował nasz nocne wyczyny, ale i tak zabawa była przednia.

Makrela królewska

Załoga łowiła na rękę...

Codziennie jedliśmy świetnie przyrządzone ryby, kuchnia na statku wszystkim przypadła do gustu. Szkoda, że wyjazd trwa tylko sześć dni.

Kolacja

Wróciliśmy jeszcze na jedną noc do hotelu. Wreszcie wygodne łóżka, przestronny prysznic, klima w pokoju, basen ze słodką wodą, drink bar… Trochę komfortu po sześciu dniach spędzonych na morzu.

mar

16

Nie tak dawno – trzy miesiące temu – stanąłem na afrykańskiej ziemi w pobliżu Równika. Miłe wspomnienia wędkarskie i nie tylko… Przepiękne, kolorowe dorado, pierwsza żaglica w życiu, safari obfitujące w wiele dzikich zwierząt i przepyszne dojrzałe owoce egzotyczne…
Teraz znowu ląduję w Mombasie na wyprawie Big Game, aby zmierzyć się z dużymi rybami. Towarzyszy mi trzech wędkarzy – nieodłączny Deniro oraz Leszek i Piotrek z Wędkarskiego Świata. Koledzy pierwszy raz są w Kenii, ale szybko oswajają się z tutejszym klimatem. Jesteśmy tu na początku lutego, a różnica temperatur między Kenią a Polską wynosi ponad 50 stopni!

Temperatura w Kenii nawet w nocy oscyluje koło 30 stopni, a w dzień jest troszkę cieplej. Gościmy w eleganckim i kameralnym klubie wędkarskim w Mtwapa, nad samą zatoką, jakieś 30 km na północ od Mombasy. Wszędzie wokoło motywy wędkarskie, piękne trofea na ścianach – już na sam ich widok zaostrza nam się apetyt.

Oprócz nas, jest tylko dwóch Szwedów; szybko nawiązujemy kontakt. W Kenii są od wczoraj, dziś zaliczyli dwie żaglice. Okazuje się, że w Szwecji łowiłem na tych samych łowiskach, co oni. Wymieniamy opinie i jednocześnie oglądamy ich sprzęt, który z powodzeniem można stosować przy ciężkim spinningowaniu i popperowaniu morskim. Poza trollingiem, chcą spróbować łowienia spinningami przy rafach. Podobny sprzęt z dużym skutkiem stosowałem na Morzu Czerwonym.
Generalnie, w czasie głównego sezonu wędkarskiego, trwającego w Kenii od połowy grudnia do końca marca, wędkarze i przewodnicy nastawiają się głównie na żaglice i marliny. Te ryby budzą ogromne pożądanie i, uwierzcie mi, (wiem to po sobie, mam tak od 11 czerwca 2011 roku, kiedy koło wyspy Gomera na Kanarach złowiłem swojego pierwszego marlina), że nieukrywana duma ze złowienia marlina czy żaglicy, towarzyszyć nam będzie przy każdej okazji podczas spotkań i rozmów z wędkarską bracią na całym świecie.

Bardzo liczę na to, że po obecnej przygodzie wędkarskiej w Kenii będę mógł pochwalić się kolejnymi „ostronosymi” rybami.
Na żaglice
Mamy wyczarterowaną dużą, bardzo wygodną łódź wyposażoną w wysokiej jakości sprzęt do połowów Big Game na Oceanie Indyjskim. Dominują marki Penn i Shimano, które gwarantują niezawodność. Zawiaduje przewodnik Mohammed, który kunsztu wędkarskiego uczył się od ojca, a w weekendy regularnie towarzyszył mu na wodzie od siódmego roku życia.

Samodzielnie łowi od czternastu lat, więc zdajemy się na jego doświadczenie i znajomość łowiska. Mohammed cały czas wypatruje ryb z „bocianiego gniazda”, czyli stanowiska sterowania umieszczonego ok. 4 metrów nad pokładem. Obserwuje ruch ryb przy powierzchni wody, żerujące ptactwo, wyskakującą drobnicę. Jego pomocnik odpowiada za sprzęt, szykuje i dozbraja przynęty.
W odróżnieniu od połowów na Wyspach Kanaryjskich, w Kenii prawie wszystkie gumowe przynęty są dozbrajane i uatrakcyjniane filetem z ryby, lub całą martwą rybką. Podpatrujemy sposób zbrojenia – przyda nam się podczas wypraw na Morze Czerwone. Potrzebny jest tylko duży zapas włóczki akrylowej… Świetnie sprawdza się przy mocowaniu filetów do systemików z dwoma przeciwstawnie zamocowanymi hakami.

Jest nas czterech, więc losujemy kolejność holowania. Mam farta – będę pierwszy! Po około dwóch godzinach trolowania (mamy wypuszczone pięć wędek) następuje upragnione branie i słyszymy miły terkot towarzyszący żyłce wysnuwającej się z multiplikatora. Siadam w fotelu, mocuję końcówkę wędki w gnieździe, obserwuję wysnuwającą się żyłkę i po jej zatrzymaniu – zaczynam hol.
Ryba jest ponad 200 metrów od łodzi. Widzimy pierwsze wyskoki – to żaglica! Przypominam sobie listopadowy hol pierwszej mojej zdobyczy tego gatunku. Jest bardzo podobnie. Ryba błyskawicznie się przemieszcza. Raz jest na lewo od łodzi, zaraz potem na prawo, a za chwilę znów na lewo… Pomocnik obraca fotelem, aby wędka zawsze była skierowana w kierunku szalejącej ryby.
Kilkanaście metrów od łodzi znowu widzimy piękne wyskoki i tańce na ogonie, które koledzy skwapliwie uwieczniają w aparatach fotograficznych. Piotrek nagrywa film. Powiedział, że potrafi przerobić film, tak aby w zwolnionym tempie obejrzeć wyczyny żaglicy. Już się nie mogę doczekać „replaya” w kamerze.

Ryba jest wprawnie lądowana na pokład, oczywiście bez użycia osęki, chwytem za „nos” ręką ochronioną antypoślizgową rękawiczką. Widać, że przewodnicy mają dużą wprawę. Następuje szczęśliwy moment pamiątkowych fotek i po kilku minutach ryba w dobrej kondycji wraca do wody. Według oceny przewodnika ryba miała około 35 kg. Niezapomniane wrażenie pozostawia wygląd przepięknego żagla czyli płetwy grzbietowej, która po rozpostarciu stanowi niesamowity widok.

Niedługo później następuje kolejne branie żaglicy. Do holu siada nasz nr „2” czyli Daniel „Deniro”, ale niestety ryba spina się po kilku minutach. Prawdopodobnie była zbyt płytko zaczepiona i podczas szaleńczej walki zdołała się uwolnić.

Pod koniec dnia Leszek wyciąga pięknego wahoo, czyli bardzo waleczną makrelę królewską, ale wyraźnie odczuwamy u niego niedosyt – to miała być żaglica , a nie jakiś „łach” !

Przez kolejne cztery dni łowimy jeszcze kilka żaglic. Oczywiście, wszystkie po sesjach zdjęciowych trafiają do wody. Do tego dochodzą kolejne wahoo, w tym piękny kilkunastokilogramowy okaz złowiony przez Daniela.

Łowimy też kilka tuńczyków żółtopłetwych. Jednego dnia zabieramy dorodnego wahoo do klubu. Leszek gotuje pyszną zupę rybną. Daniel przygotowuje świetne sashimi i panierowane nugetsy. Częstujemy właścicielkę klubu i szefa firmy wędkarskiej. Po ich minach i komentarzach widać, ze dawno nie jedli takich delicji. Kolejnego dnia Daniel przygotowuje sashimi z tuńczyka żółtopłetwego. Czapki z głów. Szkoda, że nie widzieliście miny Piotrka, który do tej pory wzbraniał się przed jedzeniem surowego mięsa ryby. Pierwsze nasze namowy nie skutkowały. Mlaskanie też nie pomagało.

Dopiero jak powiedziałem mu, że Japończycy ustawiają się w kolejkach po tę jedną z najdroższych ryb na świecie i gotowi są zrobić sobie hara-kiri, jak jej nie kupią, przekonał się. Jego błogi uśmiech wystarczył, aby oddać niesamowite walory smakowe tego rarytasu, a komentarz w stylu ” to jest zajebiste” nie pozostawiał złudzeń.
Niespełnione marliny
W trakcie naszego pobytu mamy możliwość wzięcia udziału w zawodach wędkarskich. Startuje kilkanaście łodzi w dwóch kategoriach: łodzie amatorskie i łodzie prowadzone przez profesjonalistów (przewodników wędkarskich). Startujemy z bardzo bojowymi nastrojami, polska flaga dumnie powiewa na maszcie łodzi. Tego dnia jednak prześladuje nas pech. Najpierw tracimy pięknego marlina pasiastego. Widzę moment brania, następuje krótki odjazd, potem piękny wyskok marlina w odległości około 30 m od łodzi i nagle słychać trzask pękniętej żyłki w odległości kilku metrów od końcówki wędki. Ryba odpływa z przynętą.
Chwilę później na drugiej wędce mamy branie kolejnego marlina. Przewodnik przyspiesza, jak przy każdym braniu ryby, ale marlin nie zacina się prawidłowo i niestety spina się. Szkoda, bo gdyby został wyholowany przynajmniej jeden marlin, to w naszej kategorii zajęlibyśmy pierwsze miejsce.
A tak z jedną żaglicą na koncie zostaliśmy sklasyfikowani „dopiero” na trzecim miejscu. Też wyczyn, ale… Dwa zerwane marliny bardzo nas zdeprymowały. Pomimo tych niepowodzeń, stwierdzam, że zawodom wędkarskim towarzyszyła świetna atmosfera, a trzy czarne marliny złowione przez inne startujące załogi dodały smaku całemu przedsięwzięciu.

Największy marlin ważył ponad 90 kg. Trochę żałowaliśmy, że ryby zostały zabite i przywiezione do portu na ważenie, gdyż za ryby wypuszczone podczas zawodów (wystarczy udokumentowanie zdjęciami i komunikat do komisji sędziowskiej) też są przyznawane spore punkty. Przynajmniej mieliśmy naoczną możliwość przekonania się, że te szlachetne ryby pływają w Oceanie Indyjskim i dają się złowić.
Safari na lądzie
Szóstego dnia pobytu zaplanowaliśmy safari do Parku Narodowego Tsawo East. Wyruszyliśmy o świcie uzbrojeni w aparaty fotograficzne i kamery. Po około trzech godzinach jazdy samochodem wyposażonym w specjalnie podnoszony dach, dotarliśmy do bram parku, a potem przez osiem godzin pokonaliśmy ponad 200 km po wytyczonych szlakach, co chwila zatrzymując się w celu sfotografowania kolejnych gatunków dzikich zwierząt.

Mnóstwo słoni, lwy, zebry, żyrafy, bawoły, gazele, antylopy, guźce, strusie, małpy i dziesiątki gatunków ptaków. Niektóre zwierzęta przechodziły kilka metrów od naszego samochodu. Czasami aż zapierało dech w piersiach. Wszyscy byliśmy urzeczeni z tytułu tak bliskiego obcowania z naturą.

Ostatni dzień tygodniowego pobytu poświęcamy na atrakcje Mombasy. Najpierw ogromny Park Hallera ze stadem oswojonych żyraf, które możemy karmić z ręki, używając specjalnej karmy. Te dostojne zwierzaki są dość ufne i sprawiają nam wielką frajdę. Ponadto spotykamy kilkanaście gigantycznych, ponad stukilogramowych żółwi. Są bardzo cierpliwe i ochoczo pozują do zdjęć. Do tego wszędobylskie małpy, kilkadziesiąt krokodyli (na szczęście odgrodzone), hipopotamy, bawoły, setki ptaków. To robi wrażenie.

Potem zwiedzamy miejscową Starówkę, kupujemy kilka oryginalnych pamiątek (wcale nie Made in China), zaliczamy historyczny Fort Jezus, bazar z pysznymi owocami i wreszcie przychodzi czas na ostatnią atrakcję naszego pobytu w Kenii – kąpiel w Oceanie Indyjskim. Temperatura jest taka sama jak temperatura otoczenia. Bajka. Trochę pływamy w okularkach, obserwujemy bogaty, podwodny świat.

Jeszcze smaczny obiad w nadmorskiej restauracji, potem ostatnie minuty w klubowym basenie i trzeba się pakować. Tym razem różnica temperatur ma wynieść około 40 st. C, gdyż w kraju trochę się ociepliło. Wrażenia z pobytu w Afryce – super, fajne rybki zostały złowione, safari dostarczyło niezapomnianych wrażeń, a cała kenijska otoczka, pomimo bardzo dużej egzotyki i sporej biedy widocznej na każdym kroku, pozostawiła bardzo przychylne odczucia. Jest już pewne, że zawitamy tu ponownie, szczególnie ze względu na te zerwane marliny i przepiękne żaglice, których skoki i tańce na ogonie mam przed oczami praktycznie każdego dnia.

sty

1

Zawsze po złotej polskiej jesieni, przychodzi listopadowa aura, która rzadko okazuje się łaskawa. Aby lepiej przygotować się do zimy i naładować akumulatory na te krótkie szarobure dni, proponuję tygodniowy wypad do ciepłych krajów, a sugerując się odległością i cenami warto wybrać Egipt.

Blisko, niedrogo, stabilna pogoda, kraj przyjaźnie nastawiony dla turystów. Z tym tylko wyjątkiem, że zamiast smażyć się na egipskim słońcu, od rana do wieczora popijać cienkie drinki, przetaczać się z przyhotelowej restauracji na plażę czy basen, kilka razy dziennie objadać się do nieprzyzwoitości (bo przecież zazwyczaj mamy wykupiony pakiet all inclusive) wybieramy sześciodniowy pakiet wędkarski na jeziorze Nassera.

Korzystamy z tego samego samolotu, co półtorej setki naszych rodaków, tylko na lotnisku rozdzielamy się i lądujemy pod skrzydłami firmy przewodnika. Kuszą nas ogromne okonie nilowe, które wagowo dorastają do trzycyfrowych rozmiarów. Jezioro jest ogromne, ma ponad pięćset kilometrów długości, presja wędkarska jest znikoma, gdyż tylko kilka firm w Egipcie oferuje profesjonalną opiekę przewodników i dysponuje odpowiednią flotą mogącą obsłużyć wędkarzy.
***
Wiem od przewodników, że łowienie w pobliżu tamy w Asuanie jest mało interesujące. Zbyt dużo łodzi rybackich, statki wycieczkowe i bliskość półmilionowego miasta nie napawają optymizmem. Natomiast odleglejsze rejony, to prawdziwa oaza ciszy i spokoju, tysiące wysp i wysepek, niezliczone labirynty korytarzy wodnych wdzierających się między skały.

Firma przewodnika proponuje start z miejscowości odległej ok. 150 km od Asuanu, a zakończenie jakieś 200 km dalej na południe, w mieście Abu Simbel, słynącym ze świątyń faraona Ramzesa II i jego żony Nefretete, przeniesionych przed zalaniem zbiornika Nassera na bezpieczne miejsce na wzgórzu na obrzeżach miasta. Już wcześniej, podczas jednej z wypraw na jezioro Nassera zwiedzałem te przepiękne zabytki, widać tu duży kawałek historii sprzed kilku tysięcy lat. Polecam każdemu.

Polecone przez przewodników łowisko to bardzo ciekawy odcinek jeziora, prawie dziewiczy. Wszędzie wokoło stada ptaków, czasami na wyspach widoczni są Beduini ze swoimi stadami owiec, inne zwierzęta… I, oczywiście, ryby żyjące w tej bardzo czystej wodzie (opiekujący się nami Egipcjanie piją wodę prosto z jeziora).

Nasza siedmioosobowa ekipa łowi sporo okoni, głównie osobniki od 4 do 10 kg, ale zdarzają się większe. Łowimy też dużo ryb tygrysich, największa ma ok. 4 kg, ale wiemy, że trafiają się okazy powyżej 10 kg. Ostre zęby Tigerfish budzą respekt, każde wyhaczanie i uwalnianie takiej ryby to nie lada wyzwanie. I ryzyko.

Hol tygrysiej budzi ogromne emocje. Ryba jest niesamowicie szybka, skacze, potrafi zaatakować mniejszą holowaną właśnie rybę. Łowimy metodą spinningową, trollingową i trochę jigujemy na głębszych partiach jeziora.

Czasami łowimy z brzegu, ze skałek, szczególnie w miejscach, gdzie blisko jest dość duży spadek i można dociągnąć przynętę prawie pod nogi. Sporo brań mamy właśnie spod nóg, na prawie wyciąganą już z wody przynętę.
***
Przynęty – jak na duże szczupaki. Przeważają ripery od 15 cm wzwyż, woblery od 14 cm nawet do 25 cm, schodzące na głębokość 4-7 metrów i spore błystki wahadłowe oraz obrotówki 4, 5. Kolory jaskrawe, agresywne, różnokolorowe okoniopodobne i flagowce. Gumy też te bardziej kolorowe. Te z brokatem są częściej atakowane.

Oczywiście, konieczne są mocne i długie przypony, nawet ponadmetrowej długości z fluorocarbonu lub plecionki stalowej. Dno jeziora najeżone jest ostrymi skałami, ryby w czasie holu wyprawiają różne harce, więc długi przypon jest jak najbardziej zasadny.

Przewodnik zaleca nam stosowanie wzmacnianych kółek łącznikowych i bardzo mocne kotwice, najlepiej Owner. Fabryczne kółka i kotwice montowane nawet przy markowych woblerach może nadają się na nasze szczupaki, bolenie czy sandacze, ale na tutejsze ryby raczej są za słabe. Często skaczące okonie nilowe bez problemu rozginają groty i uwalniają się, nie dając możliwości zrobienia pamiątkowej fotki.

Przez sześć dni nie próżnujemy, łowimy dużo pięknych ryb. Największy okoń Kamila ma prawie 30 kg! Kilkanaście minut pasjonującego holu, kilka skoków i potem upragnione sesja zdjęciowa w wodzie. Tak, jak do tej pory mogliśmy tylko oglądać na zdjęciach w gazetach wędkarskich. Marzenia się spełniają.

Ten gruby zwierz skusił się na 14. cm Super Shad Rapa, w którym wcześniej wymieniliśmy kółka i kotwice. Całe szczęście, bo okoń długo nie dawał za wygraną. A Kamil ustanowił swoją „życiówkę” i spośród kilku dotychczasowych wypraw na jezioro Nassera jest to największy okoń złowiony przez Polaka.

Jeśli ktoś z czytających ten artykuł posiada informacje o większym okazie złowionym przez naszych rodaków, to chętnie poznam więcej szczegółów.
***
Ważne, że jesteśmy pod stałą opieką fachowych przewodników wędkarskich. Na tej ogromnej połaci wodnej sobie tylko znanym sposobem wybierają miejsca, gdzie co raz mamy kontakt z rybą. Znają jezioro, jak własną kieszeń. Jeden z nich łowi tu od 26, drugi od 20 lat. Wystarczy, że powiemy, jaki sposób wędkowania nam odpowiada w danym momencie (spinningowanie, jigowanie nad dnem albo przy górkach lub trolowanie), a oni momentalnie odpalają silniki i za chwilę wskazują nam kolejne miejsce „warte grzechu”.

Statek baza podąża za naszymi motorówkami. Kucharz gotuje pyszne potrawy, na nasze życzenie często w menu jest ryba. Na moje zamówienie załatwiają od rybaków świeżutkie tilapie i na kolację mamy pielęgnicę z grilla. Palce lizać!

Śpimy w wygodnych dwuosobowych kabinach, agregat prądowy zapewnia światło i ciepłą wodę. Możemy ładować sprzęt foto i komórki, choć rozmów prowadzimy niewiele. Raz, że są bardzo drogie, prawie dziesięć zł za minutę, dwa, że i tak rzadko mamy zasięg. W końcu jesteśmy z dala od cywilizacji. Przewodnik posiada telefon satelitarny, w razie potrzeby mamy kontakt ze światem.
Sześć dni na wodzie szybko mija. Klimatyzowany bus przewodnika zawozi nas do hotelu w Asuanie. Po kolacji możemy pójść na spacer, pozachwycać się nocnym życiem na ruchliwych bazarowych uliczkach pełnych kolorowych stoisk i straganów.
***
Ostatniego dnia ten sam bus z uczynnym kierowcą (który wie, że dostanie sowity napiwek, ale w końcu dźwigał nasze ciężkie od sprzętu bagaże) odwozi na lotnisko. Tam, w czarterze spotykamy tych samych (ale bardziej opalonych) rodaków, którzy spędzili leniwy tydzień, nie oddalając się zbytnio od leżaków, restauracji i barów hotelowych.

My wracamy z czynnie naładowanymi akumulatorami, bogatsi o niezapomniane wędkarskie doświadczenia. I, oczywiście, snujemy kolejne plany aktywnego pobytu w przyjaznym Egipcie. Tym razem celem będzie sześciodniowa wyprawa na Morze Czerwone. Te samo morze, w którym przy hotelowych pomostach pływają nasi rodacy i podziwiają „troszkę zadeptane rafy koralowe”.

My będziemy też pływać i podziwiać „prawie dziewicze” rafy w przerwach między wędkowaniem, ale będzie to kilkaset kilometrów od przepełnionych kurortów, na otwartym morzu. I tak przez 24 godziny na dobę, przez 6 dni… Byle do wiosny!

Kenia z lądu i oceanu

Autor muskie

gru

14

Tam mnie jeszcze nie było. Co prawda, listopad nie jest najlepszym miesiącem na połowy, ale ja nie narzekałem. Zaliczyłem finał (ważenie ryb, podsumowanie i rozdanie nagród) zawodów wędkarskich w Mtwapa, pływałem z miejscowymi rybakami na łodzi „dłubance” i dwa razy wypłynąłem na typowe Big Game na Oceanie Indyjskim.

Zawody jednodniowe, ponad dwadzieścia uczestniczących łodzi. Bardzo dużo złowionych ryb, a w szczególności przepiękne dorado (mahi-mahi) od 6 do 12 kg, kilka wahoo (pacyficzna makrela królewska), w tym jeden okaz ponad 20 kg, barakudy, kingfishe, trewale a na ozdobę zawodów dwa czarne marliny o wadze 60 i 65 kg. Uczestnicy zadowoleni, nikt nie spłynął z kontem zerowym, a pierwsza nagroda w postaci pokaźnej statuetki marlina i czeku na ponad 3000 USD robiła wrażenie.

***

Dwa dni później wylądowałem na łodzi „dłubance” z miejscowymi rybakami. Trochę dziwili się moim woblerom, riperom. Sugerowali filet z ośmiornicy i łowienie „z ręki” (nawinięta na rękę żyłka plus ciężarek plus haczyk), ale ja się uparłem i ku ich zaskoczeniu na kilkunastocentymetrowe woblery Rapala złowiłem trzy niewielkie karanksy oraz jedną nakrapianą rybę „wydmuszkę”.

Następnego dnia były odwiedziny fermy krokodyli połączone z pokazem karmienia tych bestii, a potem spacer po pięknym parku Hallera , gdzie atrakcją jest własnoręczne karmienie żyraf.

Kolejny dzień to moje pierwsze Big Game na Oceanie Indyjskim. Bardzo sprawna załoga, dobry szyper i wspaniały efekt końcowy – łowię łącznie siedem dorado (nazywane też mahi-mahi lub dolphin fish) o wadze od 8 do 13 kg. Przepiękne ryby. W wodzie złotawo-tęczowe, a po wyjęciu z wody srebrzysto-amarantowe, niesamowicie waleczne i szybkie, skaczą nad wodę, często płyną w stronę łodzi (kilka razy myślałem, że ryby się zerwały). Samce są większe, mają bardziej wygrzbiecony pysk. Trzy sztuki trafiają do specjalnego pojemnika, a potem na stół. Kenijski kucharz przyrządził je na kilka sposobów. Smakowały wyśmienicie.

***

Następnego dnia wypływam ze słynnej wędkarskiej przystani w Malindi. Nastawiamy się na żaglice, choć najlepszy sezon na nie zaczyna się dopiero od połowy grudnia.

Kilka sąsiednich łodzi łowi od 1 do 3 sztuk, my przez pierwsze cztery godziny jesteśmy bez brania, ale koło południa następuje upragnione branie, a potem długi i emocjonujący hol. Żaglica walczy przepięknie. Skacze kilkanaście razy nad wodę, za każdym razem próbując się uwolnić. Raz jest na lewo, raz na prawo od łodzi. Jak ona to robi? Przemieszcza się w tempie światła. Dobrze, że jest mocna zaczepiona.

Wreszcie przewodnik może ją pochwycić – jest piękna, waży ponad 30 kg. Decydujemy, że nie będziemy jej męczyć i uwalniamy rybę jeszcze w wodzie. Kilka zdjęć przy burcie i jej wysokość żaglica odpływa. Potem mamy jeszcze trzy brania, ale ryby nie udaje się zaciąć.
W drodze powrotnej widzimy żerowanie stada tuńczyków. Drobnica „gotuje się”, ptaki atakują z góry, a tuńczyki od dołu. Łowię na woblera jednego tuńczyka o wadze około 5 kg i dalej próbujemy złowić popołudniową żaglicę. Niestety, tego dnia nie było mi dane zaliczyć kolejnej sztuki, ale i tak jestem szczęśliwy- to moja pierwsza żaglica, choć widziałem już je i próbowałem łowić podczas wyprawy na Morze Czerwone.

***

Kolejnego dnia zaliczamy Safari w ogromnym parku narodowym Tsavo East.

Widzimy z bliska słonie, lwy, zebry, żyrafy, strusie, kilka gatunków antylop, legwany, wielbłądy, małpy, mnóstwo ptaków, olbrzymie i niesamowicie ukształtowane kopce termitów. Przez 11 godzin przemierzamy ponad 200 km dróg wewnątrz parku – jest na co popatrzeć.

Dwa razy musiałem na chwilę wyjść z samochodu (choć nie wolno tego robić) i miałem oczy z czterech stron głowy. Trzeba być uważnym i czujnym, bo zwierzęta nic sobie nie robią z turystów, więc nie wiadomo kiedy pomyślą o nas, jak o zwierzynie łownej.

Bardzo spodobały mi się czerwone słonie – ich skóra przechodzi pigmentem od koloru gleby. Pnie drzew na wysokości przemieszczających się słoni też mają czerwony kolor.

***

Podsumowując tygodniowy wyjazd: świetny klimat, stabilna temperatura ok. 30 stopni w dzień i w nocy (okolice równika), bardzo ciepła woda w Oceanie, przystępne ceny pobytu i wędkowania. Poza tym przepiękne wrażenia wędkarskie, bardzo dobrze wyposażone łodzie i profesjonalni przewodnicy – wszystko to pomaga w przeżyciu niezapomnianej przygody wędkarskiej. Do tego pyszne, dojrzałe i tanie egzotyczne różnorodne owoce, niesamowite.

Safari, kokosy prosto z drzewa… Wymarzone miejsce na wędkarski urlop, nawet z drugą połową. Będzie miała co robić…

A my – na ryby. Najlepiej od połowy grudnia do końca marca, bo wtedy jest najlepszy sezon na marliny, żaglice, dorado i inne morskie okazy. Renomowani przewodnicy mają zgłaszane rezerwacje na te miesiące nawet z rocznym wyprzedzeniem i wielu powracających klientów.
Bo po prostu jest po co wracać. Ja też wrócę, i to już w lutym…

Napiszę, jak było i pewnie zrobię kolejną rezerwację.

Marlinowy film

Autor muskie

sie

23

Hol marlina o wadze ok. 200 kg podczas zawodów o Puchar Wysp Kanaryjskich GOMERA 2011. Hol tuńczyka żółtopłetwego o wadze ok. 80 kg. Wyprawa zorganizowana przez Muskie Big Game Team w czerwcu 2011 roku.

Jak ten Hemingway

Autor muskie

lip

23

Wydawało mi się, że namierzę miejsce w Internecie, znajdę port i przewodnika, pojadę i złowię. Naoglądałem się zdjęć, filmów na You Tube… Innym się udało, dlaczego mnie miało by się nie udać…

To była moja czwarta wyprawa na Wyspy Kanaryjskie. Już po pierwszych dwóch, gdzie testowaliśmy łącznie czterech przewodników, wiedziałem, że tylko z Leo mam realną szansę na złowienie ryby życia. Zdecydowanie wyróżniał się z grupy przewodników profesjonalizmem, doskonale przygotowanym, markowym sprzętem, dbałością o każdy, najdrobniejszy
element zestawu, a przede wszystkim uczciwym podejściem do klienta.
Łowiliśmy już barakudy, bonito, makrele, wielkie płaszczki, małe tuńczyki, ale pomimo usilnych prób brakowało nam ryby marzeń – marlina. Leo w swojej ponad dwudziestoletniej karierze ma na rozkładzie kilkaset marlinów, a największy okaz ważył 454,5 kg.

W maju 2009 roku w pobliżu wyspy Gonera wędkarze łowią marlina 537,5 kg. Do dziś jest to absolutny rekord Wysp Kanaryjskich. Pomyśleć, że dokładnie tego pamiętnego dnia byliśmy z Danielem „Deniro” na Gomerze na objazdowej wycieczce jeepami, a tuż obok nas ktoś złowił rekordowego marlina…

To rozgrzało nasze apetyty. W tym roku wybraliśmy czerwcowy termin pokrywający się z dorocznymi Międzynarodowymi Zawodami Big Game wokół wyspy Gomera. Zgłosiliśmy swój udział jako Muskie Big Game Team, a drużynę stanowili Daniel „Deniro, Wojtek „Ptyś”, jego syn Kamil, nasz bratanek Węgier Laci ożeniony z Polką i ja, także od czasów studiów w Budapeszcie znający węgierski.

Doświadczenie mówi, że wędkarze i tak zawsze znajdą wspólny język. W tegorocznej XI edycji zawodów bierze udział 36 gotowych na wszystko załóg. Przepiękne łodzie, super sprzęt, świetna atmosfera. Każdy przyjechał tu z apetytem na marliny , a kilkudniowe wcześniejsze „treningi” pokazują, że są brania. Pada kilka marlinów, kilka się urywa.

Zawody trwają dwa dni, każdego dnia dziewięć godzin morskiego trollingu, przy pięciu rozłożonych wędkach. Słowo wędka pasuje do wyglądu sprzętu, ale po wzięciu w ręce tego dwumetrowego, jednoczęściowego kija do szczoty o akcji 130 Lb i szczytówce o średnicy prawie 2 cm, zastanawiamy się, jaka ryba choć trochę go ugnie.
Do tego ogromny multiplikator o wielkości 130 lb.  Leo ma dwa zestawy Shimano i trzy zestawy Penn. Najlepsze, co jest dostępne na rynku. Żyłka główna rodem z Japonii, nawój ponad 900 m o wytrzymałości 62 kg, do tego dołączony żyłkowy spleciony łącznik i na końcu specjalny przypon o średnicy 3 mm.

Po doholowaniu ryby do łodzi pomocnik kapitana chwyta ręką (w rękawicach ochronnych) za ten gruby przypon i dociąga rybę do łodzi. Podczas zawodów wszystkie ryby są wypuszczane, więc wyhaczanie marlina następuje przy burcie łodzi. Jedna osoba zakłada specjalną pętlę zaciskową na nos marlina, a druga uwalnia rybę z haka. Udokumentowaniem połowu maja być zdjęcia wykonanie specjalnym zaplombowanym aparatem dostarczonym przez sędziów każdej załodze.

Fakt złowienia ryby potwierdza się przez radio lub telefonicznie u sędziów. Liczy się kolejność i ilość złowionych ryb, wielkość ma znaczenie drugorzędne. Wyjątek stanowi okaz powyżej 1000 lb (ponad 453,6 kg). Wtedy można przywieść rybę do portu, oficjalnie zważyć i „szczęśliwiec” może zostać wpisany do specjalnego prestiżowego rejestru osób mających na rozkładzie „GRANDE MARLIN”, czyli okaz powyżej 1000 Lb.

Za taką rybę jest dodawana  10%  premia punktowa. Ale uwaga: jeśli ktoś źle oszacuje wagę ryby i w porcie okaże się, że ryba waży poniżej 900 Lb, to łowca otrzymuje punkty karne.

Marliny łowi się głównie w trollingu, na wielkie kolorowe przynęty przypominające kałamarnice, uzbrojone w dwa ogromne pojedyncze haki. Łodzie są specjalnie dostosowane do takiej metody połowu. Ponad czterometrowe aluminiowe wysięgniki z systemem linek i klipsów pozwalają na równoległe prowadzenie kilku przynęt w bezpiecznej odległości od siebie.

Podczas brania żyłka wypina się z klipsa i następuje długo oczekiwany gwizd żyłki wysnuwanej z kołowrotka. Wówczas szybko należy zwinąć pozostałe wędki, a osoba, która jako pierwsza ma holować marlina, samodzielnie musi wyjąć wędkę z uchwytu burtowego, usiąść w obrotowym fotelu, umieścić dolnik w gnieździe fotela i po zapięciu pasa i przypięciu wędki linkami zabezpieczającymi zacząć „pompowanie”.
Zazwyczaj wędkarze holują rybę kilka, kilkanaście minut i następuje zmiana holującego. Kapitan steruje łodzią z wysokiego mostka, ustawia ją najkorzystniej do warunków pogodowych i udziela rad, jak należy postępować w każdej fazie holu.
Niestety, podczas zawodów, aby ryba była zaliczona, musi być holowana i wyciągnięta przez jednego wędkarza. Już pierwszego dnia zawodów ustalamy, że ja będę tym wybrańcem. Dla mnie też nie jest to łatwa decyzja, bo co będzie jak coś zawalę albo nie dam rady i spuchnę?
Pierwszego dnia zawodów 36 uzbrojonych po zęby załóg nerwowo zajmuje miejsce na wylocie z portu San  Sebastian i na radiową komendę sędziego z ogromnym rykiem wielokonnych silników jednocześnie rusza na łowisko. Widok niesamowity. Ogromna szybkość, każdy chce być jak najszybciej na łowisku, wypuścić zestawy i czekać na upragnione branie. Liczy się przecież kolejność wyciągnięcia ryb, a trzy główne nagrody o wartości 6000, 3000, 1500 EURO też robią swoje (podnoszą adrenalinę).

Pierwszego dnia na siedmiu łodziach pada siedem marlinów. Pięć innych miało brania, ale ryby zerwały się podczas holu.

Marliny walczą bardzo widowiskowo. Wielokrotnie wyskakują z wody, zmieniają kierunek ucieczki, nurkują w stronę dna, czy też odjeżdżają wysnuwając jednorazowo kilkaset metrów żyłki. My niestety wracamy bez brania. Uroczysta, bardzo elegancka kolacja nieco poprawiam nam humory.

Rozmawiam z kilkoma dzisiejszymi szczęśliwcami, zbieram doświadczenia, a wieczór kończymy w pubie wędkarskim u Manolo, gdzie na dużym telewizorze non stop lecą filmy wędkarskie poświęcone głównie marlinom, żaglicom i ogromnym tuńczykom.

Puszczamy i my nasz film o jesiotrach i łososiach z Kanady. Podoba się.
Drugiego dnia znów gorączkowe wyczekiwane na komendę sędziego i poszli… Druga dziewięciogodzinna tura przed nami. Około godziny trzynastej następuje upragniony „strzał”,  kołowrotek gwiżdże jak oszalały, żyłki ubywa w tempie światła. Na szczęście jest zapas około 900 m linki…

Szybko zwijamy pozostałe wędki, chwytam tę z ryba na końcu i wreszcie czuje ją. Jest, walczy. Siadam w fotelu, załoga zapina pas, a nasza drużyna dopinguje mnie na różne sposoby. Każdy ma swoje zadanie do wykonania. Deniro ma obracać fotelem tak, aby wędka była skierowana ciągle w stronę ryby. Ptyś uwiecznia całą akcję na kamerze, dodając swoje kwieciste  komentarze, Laci zajął miejsce na bocianim gnieździe i aparatem fotograficznym ma udokumentować złowienie marlina.

Wszyscy podnieceni jak strusie. Pierwsze skoki ryba wykonuje około 300 m od łodzi.  Niezła perspektywa holu. Musiałem to zrobić sam bez niczyjej pomocy. Hol jest nietypowy, wędka umieszczona w centralnym miejscu fotela, prawą ręką skręcam korbkę (wtedy gdy ryba mi na to pozwala) a lewą „tylko” układam żyłkę na kołowrotku, aby nawój był równomierny. Duże multiplikatory nie posiadają wodzika. Po prostu nie wytrzymałby podczas brania ryby.

W ogóle nie dotykam wędki. Pompowanie odbywa się przy pomocy całego ciała, ale głównie pracują mięśnie nóg, zapartych o specjalny stopień fotela i mięśnie pleców (trochę podobnie jak wioślarze). Ryba skacze jeszcze kilka razy, ma jeszcze parę zrywów, a potem nurkuje w stronę dna.

Doskonale pamiętam wcześniejsze rozmowy z przewodnikiem, nie mogę dopuścić, aby marlin poszedł w dno. Często zdarza się, że podczas długotrwałego holu ryba ginie z wycieńczenia, opada na dno, a wtedy podniesienie z kilkuset metrów takiego potwora na żyłce o wytrzymałości 62 kg jest niemożliwe.
Na szczęście, zachowuję siły i przy coraz głośniejszych okrzykach kolegów udaje mi się dociągnąć marlina do łodzi. Teraz wkraczają pomocnicy przewodnika. Raul chwyta za gruby przypon, dociąga ogromną rybę do burty, a Carlos sprawnie zaciska pętlę na nosie szamoczącej się ryby. Raul wyhacza zdobycz… Laci w międzyczasie robi zdjęcia i ryba odpływa.
Następuje euforia i okrzyki radości. Przewodnik ocenia marlina na „dobre” 200 kg!!! Leo zgłasza rybę sędziemu i dowiaduje się jesteśmy na 9 miejscu, a żadna z załóg nie ma jeszcze drugiej ryby. Jak w miarę szybko złowimy drugiego marlina,  mamy szansę na miejsce na podium.
Jednak to dwie miejscowe załogi doławiają po drugim marlinie i to one dzielą między siebie dwa pierwsze miejsca. Wieczorem znów uroczysty bankiet, potem ogłoszenie wyników, wręczenie pamiątkowych pucharów oraz czeków dla zwycięzców. Tego wieczoru my też tryskamy humorami, dzielimy się wrażeniami. Ostatecznie plasujemy się na dobrym, dziewiątym miejscu.
Na zawodach łącznie pada 12 marlinów, a 9 zrywa się podczas holu. Łowienie tych wspaniałych ryb wymaga cierpliwości i pokory. W każdej chwili można zmienić zestawy na lżejsze i zapolować na wszędobylskie bonito, barakudy czy inne ryby, ale jeśli chce się złowić marlina, to nie warto się rozdrabniać.
Kolejnego dnia, już po zawodach mamy trzy brania marlina, ale ryba nie zahacza się prawidłowo. Na osłodę, na przynętę marlinową łowimy ogromnego tuńczyka żółtopłetwego o wadze 80 kg. Pieknie walczył, holował go Laci na zmianę z Danielem. Przewodnik decyduje, że ryba zostanie zabrana.
W porcie robimy sesję zdjęciową, zbiera się spory tłumek ciekawskich. Następnego dnia podczas lunchu na łodzi, delektujemy się przepysznym sashimi z tuńczyka, a na kolacje udajemy się do małej, lokalnej restauracji, gdzie zostają nam przygotowane steki ze złowionego tuńczyka. Ucztujemy do woli.
Po powrocie z Gomery na Teneryfę  wypożyczamy samochód i zwiedzamy tę uroczą wyspę, zaliczając miedzy innymi wulkan Teide, położony na wysokości 3718 m n.p.m. i oglądamy słynne klify Los Gigantes o wysokości powyżej 600 m.
Ostatniego dnia inna łódź przywozi do portu bliźniaczego do naszego marlina, ważącego równe 200 kg. Robimy zdjęcia, a wiszące w porcie trofeum od razu przyciąga chętnych, którzy zapisują się na rejsy wędkarskie, nawet z całymi rodzinami.

Wszyscy jesteśmy zgodni co do planów na drugi tydzień czerwca 2012. Przyjedziemy znowu  na zawody na Gomerę. Na Wyspach Kanaryjskich sezon wędkarski trwa cały rok, pogoda jest stabilna przez okrągłe 12 miesięcy. Najlepszy okres na marliny przypada od maja do września. Oczywiście marzy nam się zaliczenia marlina z kategorii „GRANDE”…
Więcej informacji u autora tekstu, adres: wyprawy@muskie.pl.

Big Game na Czerwonym

Autor muskie

lip

10

Po styczniowej, rewelacyjnej wyprawie na okonie nilowe i namiastce łowienia na Morzu Czerwonym, ogromnie wzrosły nam apetyty na prawdziwe BIG GAME. Egipt jest do tego wymarzonym miejscem. Pogoda jak drut, tylko 4 godziny lotu z Warszawy, przystępne ceny i – co najważniejsze – opieka profesjonalnego przewodnika wędkarskiego połączona z możliwością łowienia na mało eksploatowanych wodach Morza Czerwonego.

Majowy wyjazd poprzedziły niemałe przygotowania. Należało uzupełnić sporo sprzętu. Częściowo mogliśmy wykorzystać wędki i kołowrotki używane na Bałtyku czy fiordach norweskich, ale przy morskim trollingu ponad dwudziestocentymetrowymi woblerami sprzęt musi być mocny.

Wędki od 50 Lb lub powyżej 400g. Multiplikatory minimum 30 Lb, a nawet 50-80 Lb. Żyłki o średnicy 0,60 mm i więcej, a plecionki o wytrzymałości 30 kg i więcej. Nie ma żartów. W Morzu Czerwonym pływa mnóstwo ogromnych ryb, są silniejsze od słodkowodnych i każdy element zestawu powinien być najwyższej jakości.

Przez pierwsze dwa dni tracimy sporo przynęt i ryb. Nie wytrzymują kotwice, kółeczka łącznikowe, pękają plecionki. Sięgamy po „ciężką broń”, wspomaga nas przewodnik – ma w zapasie odpowiednie woblery, mocne kółka, mocne kotwice.

Łowimy kilkoma metodami. Mamy do dyspozycji prawie 30. metrowy statek-bazę, z którego super się troluje i łowi na filety na rafach koralowych. Do tego jest do dyspozycji szybka dwusilnikowa łódź dla trzech wędkarzy.

Poza trollingiem sporo popperujemy i pilkerujemy w pionie (vertical jiging). Poppery morskie zdecydowanie różnią się od naszych słodkowodnych. Średnia wielkość to około 20 cm długości przy ciężarze około 100g.

Przewodnik przemieszcza się wzdłuż rafy, na odległość 50 m rzutu ciężkim popperem. Prowadzenie przynęty przypomina łowienie boleni – poza ekspresowym ściąganiem, dochodzi jeszcze podszarpywanie poppera.

Brania są gwałtowne. Często po chybionym ataku ryba ponawia atak, aż do skutku. Szok. Jak tylko mamy rybę, przewodnik odpływa od pełnej zaczepów rafy i umożliwia przez to walkę z rybą na głębszej, pozbawionej zaczepów wodzie.

Największa moja ryba, GT (giant treval) zwany karanksem olbrzymim ma 27 kg. Łowię jeszcze karanksy 22 i 21 kg oraz sporo mniejszych, także z gatunków karanksów niebieskich i złotopłetwych. Są to bardzo sportowe ryby, przemieszczają się błyskawicznie, walczą zaciekle , bez chwili wytchnienia.

Mam dwa przypadki, że prawidłowo zacięta za tylną kotwicę woblera ryba, w trakcie holu zaczepia się przednią kotwicą tuż za skrzelami. Wtedy hol tego wygrzbieconego kłębka mięśni przypomina ciągnięcie otwartego spadochronu z turbodoładowaniem. Ręce mdleją, ale, uwierzcie, warto.

Wszystkie karanksy wracają w dobrej kondycji do wody. Na poppery łowimy też barakudy, trafia się także Red Carp (bohara). Bardzo ładna i silna ryba, chętnie atakuje woblery podpowierzchniowe i trollingowe. Jednego dnia, podczas długiego holu około 8. kilogramowej bohary mam atak rekina . Na woblerze pozostaje tylko łeb ryby, reszta znika w paszczy ogromnego drapieżnika.

Prawie codziennie podczas sjesty kąpaliśmy się i nurkowaliśmy o przy rafach, natomiast tego dnia jakoś nie było chętnego na bezpośredni kontakt z morską wodą…

Bardzo duże emocje wzbudza łowienie graników. Przepięknie ubarwione, silne, walczące i nurkujące w stronę dna ryby, a do tego bardzo smaczne. Załoga naszego statku na każdy lunch i kolację funduje nam wspaniałą ucztę rybną. Pomimo skąpych warunków kuchennych, egipski kucharz sprawuje się znakomicie. Ryby są przygotowywane na wiele sposobów, a każdy posiłek wzbudza ogromny entuzjazm naszej ekipy.

Łowimy też piękne barakudy, największa ma prawie 1,5m i waży niecałe 20 kg. Jej ogromne zęby budzą respekt u każdego. Udaje się złowić wahoo (makrela królewska). Jeden wielki mięsień i jedno wielkie źródło energii. Mój największy wahoo mierzy 124 cm i waży prawie 15 kg. Często padają też tuńczyki oraz mniejsze bonito. Widzimy także żerujące żaglice, ale z powodu zbyt wysokiej fali nie udaje się sprowokować ich do brań.

Przez sześć dni i nocy nie nudzimy się, cały czas jest akcja. Mamy też kilka brań na pilkery. Łowienie przypomina trochę metodę połowu czarniaków w Norwegii. Po opuszczeniu pilkera, skręcamy go w górę w tempie światła, podszarpując jeszcze w trakcie ściągania. Jednak nasze wędki okazują się zbyt długie i zbyt miękkie do tej metody, za to już wiemy, co trzeba będzie uzupełnić przed kolejną wyprawą.

Prawdziwy koncert życzeń zaczyna się każdego wieczora, podczas łowienia na filety rybne wzbogacone małą sardynką. Łowimy na pojedynczy hak lub na przywieszki makrelowo-dorszowe. Brania są częste i gwałtowne. Sporo ryb zrywa się w trakcie holu lub ucieka w rafy koralowe, a my i tak każdego wieczoru łowimy po kilkadziesiąt przepięknie ubarwionych ryb rafowych wielu gatunków.

Aparaty fotograficzne są w ciągłym użyciu, a operator z ekipy TV Taaaka Ryba (filmy z wyprawy miały ukazać się na Polast Play już w czerwcu) co chwila jest wołany hasłem „AKCJA”. Biedak nie ma czasu na odpoczynek, bo cały czas dzieje się coś ciekawego. Wszystko aż prosi się, aby uwiecznić to na kasecie filmowej.

Przeżywamy niezapomniane chwile, pływając i nurkując ze stadem około 100 delfinów. Wrażenia nie do opisania, a harce z tymi stworzeniami w otoczeniu przepięknej laguny na środku Morza Czerwonego do dziś wprawiają mnie w coraz większe wspomnieniowe fazy zauroczenia. Szkoda, że 6 dni i nocy na Morzu Czerwonym tak szybko mija.

Już ostrzymy sobie apetyty na powtórkę wyprawy. Sezon na Big Game trwa od października do czerwca, optymalny skład grupy 6-8 osób, miejsce sprawdzone, załoga przewodników wędkarskich bez zarzutu. Kuchnia przepyszna. Opieka od momentu przylotu na lotnisko w Egipcie, aż do ostatniej godziny przed wylotem. Profesjonalna organizacja. Nic tylko planować kolejny, wymarzony wędkarski urlop w bajecznej atmosferze.

Pytania dotyczące wyjazdu można tradycyjnie zadawać na adres: wyprawy@muskie.pl

mar

2

Jak się masz, wszystko za darmo, zajebista cena, mucha rucha karalucha, dobra zupa z bobra”. Egipscy handlarze z bazaru w Asuanie bezbłędnie rozpoznają Polaków i w różny, często niekonwencjonalny sposób namawiają do odwiedzin ich stoiska.
Od razu widać, że „ nasi tu byli” Piszę ten tekst w kilka dni po powrocie z dwutygodniowej wyprawy, dziesięć dni od momentu rozpoczęcia rozruchów w Kairze i Aleksandrii. Przyszłość pokaże, kiedy będziemy mieli możliwość powrotu na Ziemię Faraonów.

Po zeszłorocznej marcowej wyprawie byłem już o wiele mądrzejszy. Odpowiedni sprzęt, zapas woblerów o średniej długości 14 cm, penetrujących wodę między 4-9 m, mocne kotwice, wzmacniane kółeczka, przypony flouorokarbonowe o średnicy 0,7-0,8 mm, a do tego różnokolorowe gumy, z których większość miała około 15 cm długości, mocne haki z główkami 35-50g.
Zimą okonie nilowe szykują się do wiosennego tarła i są niesamowicie agresywne. Większość złowionych ryb mierzy od 85-105 cm, waga oscyluje między 8 a 15 kg. W naszej ekipie pada też kilka okazów, największy waży prawie 30 kg.

Łowimy kilkoma metodami. Poza trolingiem sporo spinningujemy, szczególnie przy kamiennych wyspach i na górkach podwodnych, które bezbłędnie namierzają przewodnicy. Na blatach o głębokości ok. 10 m jigujemy w pionie dużymi gumami – sposób trochę podobny do łowienia dorszy na Bałtyku.
Szczególnie emocjonujący jest hol dużego okonia na sprzęcie spinningowym. Wędka około 3 m długości, ciężar wyrzutu do 100 g i kołowrotek spinningowy dają dużo większą frajdę z holu, niż trolingowy króciak 30-50 funtowy z multiplikatorem. Ale nie zapominamy o tym, że w każdym momencie może się nam trafić ryba 3-cyfrowa i sprzęt musi być niezawodny.

Okoń nilowy w Jeziorze Nassera warunki do rozwoju ma doskonałe. Akwen jest ogromny, ponad 500 km długości, tysiące wysp i wysepek, zatok i mnóstwo tilapii, głównego pokarmu tego drapieżnika.

Podczas łowienia okoni nilowych częstym przyłowem jest Tigerfish – ryba tygrysia. To bardzo sportowa ryba, piekielnie silna i szybka, walczy zaciekle do końca. Jej ogromne, ostre zęby zostawiają trwałe ślady na naszych przynętach (gumy są raczej przynętami jednorazowymi). Przepiękne ubarwienie, jeden wielki mięsień, okazała płetwa ogonowa. Ta ryba działa na mnie jak magnes. Chce się tutaj wracać dla Tigerfish. Łowię kilka okazów między 3-4 kg, a największa sztuka (według oceny przewodnika 6-7 kg) po emocjonującym holu wypluwa pokiereszowany wobler tuż przy łodzi. Dziura w Rapali po zębie ryby tygrysiej ma prawie wielkość monety jednogroszowej. 100 % respektu dla tej ryby.

Ciekawe, że w ogóle nie widać wędkarzy. Presja wędkarska jest znikoma, natomiast jest sporo rybaków nastawionych głównie na tilapię.
Jest z nami ekipa telewizyjna programu „Taaka Ryba”, pływamy blisko siebie, filmowane są hole ryb, które niedługo będzie można zobaczyć w przygotowanych przez ekipę filmach. Kilka okoni łowimy spinningując już po zapadnięciu zmroku, głównie na woblery flagowce i wściekłozielone duże ripery. Hol metrowa w trakcie prawdziwych egipskich ciemności jest bardzo emocjonujący. W trakcie sześciu dni łowienia przemierzamy na jeziorze odcinek grubo ponad 100 km.

Naszą ruchomą bazę stanowi wygodna łódź z dwuosobowymi kabinami, toaletami z ciepłą wodą i górnym pokładem służącym jako jadalnia i miejsce do wieczornych opowiadań o naszych dokonaniach, natomiast łowimy z szybkich i wygodnych 2-3 osobowych motorówek.

Każda jest kierowana przez profesjonalnego przewodnika. Posiłki są świetnie przygotowane, egipska załoga spisuje się rewelacyjnie. Ekipa uczestników wyprawy współpracują bez zarzutu , przez cały pobyt towarzyszy nam wspaniała ATMOOOSFERA. Wieczory (zachód słońca był ok. 18) są długie, więc opowiadaniom, dowcipom, śmiechom, śpiewom nie ma końca. Jak się dobierze zgrany zespół Dżerymengo i zaśpiewają bracia Sidor, to tylko prawdziwi wędkarze zrozumieją podniosłość takich chwil….

Ostatniego wieczoru Egipcjanie przygotowują nam nie lada niespodziankę. Kucharze i przewodnicy przebierają się w tradycyjne nubijskie stroje (galabija, spolszczona nazwa to komeszka) i dają nam półgodzinny koncert, śpiewając pieśni nubijskie, w których głównym motywem jest rzeka Nil. Bardzo miły akcent.

Ostatniego dnia po południu kończymy łowienie w słynnym mieście Abu Simbel, gdzie zwiedzamy dwie przepiękne świątynie poświęcone faraonowi Ramzesowi II i bogini Neferette, przeniesione z terenów, które obecnie zalewają wody j. Nasera. W drodze powrotnej pomiędzy Asuanem a Marsa Alam nad Morzem Czerwonym, na środku pustyni, spotykamy stado kilkudziesięciu wielbłądów, które swobodnie przemieszczają się w poprzek drogi, całkowicie ignorując naszego busa. Możemy do nich podejść prawie na wyciągnięcie ręki, robimy zdjęcia.
Podsumowując: wyjazd bardzo udany, opieka przewodników firmy wędkarskiej wzorcowa. Wszystko dopięte na ostatni guzik. Widać, że dobrze znają swój fach i bardzo zależy im na wysokiej jakości świadczonych usług. Negrashi, szef firmy egipskiej dużo podróżuje po świecie poszukując wędkarskich przygód. Łowił sumy i sandacze na Ebro, duże szczupaki w Holandii, łososie w USA i Kanadzie. Wędkarstwo to jego pasja i widać, że lubi to, co robi.
Po dwóch wyprawach na okonie nilowe mam już duże doświadczenie i z powodzeniem mogę polecać wędkarzom tego typu wyprawy. Duże i waleczne ryby, przepiękne widoki, niezapomniane przygody… Chętnie pomogę w organizacji wyjazdu. Pakiety wędkarskie są zazwyczaj 6-dniowe i dotyczą grup od 3 do 8 osób, a najlepszy okres na zaplanowanie wyprawy trwa od połowy listopada do końca maja.
W trakcie pobytu w Egipcie udało się nam jeszcze zorganizować dwa jednodniowe wypady na Morze Czerwone. Złowiliśmy trochę ciekawych ryb, nurkowaliśmy przy rafach koralowych z ogromnymi żółwiami, widzieliśmy prawie dwumetrową murenę.

Mamy w planach kolejną wyprawę, tym razem Big Game na Morzu Czerwonym. Nasz przewodnik posiada specjalnie dostosowaną morską łódź z kabinami. Szykujemy się na maj, oby tylko dało się tam bezpiecznie polecieć, bo na miejscu zajmie się nami nasz opiekun, więc o resztę możemy być spokojni.

sie

13

Sporo obaw, znaków zapytania. Ale przecież nie jedziemy na pustynię, czy do dżungli. Cywilizacja dotarła tam dość dawno, a dziś turyści, to żyła złota dla Egipcjan. Poza dobrze znanym Morzem Czerwonym, nad którym w luksusowych hotelach non-stop przebywają tysiące turystów, Egipt ma jeszcze ogromne Jezioro Nasera, ogromny sztuczny zbiornik utworzony na rzece Nil na początku lat siedemdziesiątych, zatrzymujący się na olbrzymiej tamie w miejscowości Asuan.

Jezioro Nasera jest zbiornikiem samooczyszczającym się. Obecne badania wskazują na zerową klasę czystości wody, co oznacza wodę bezpośrednio nadającą się do picia. Jest to jedno z największych sztucznych jezior świata: jego powierzchnia wynosi 5250 km2, długość 510 km, a głębokość sięga 180 m.

Ciągnie się ono od Asuanu przez Nubię, aż do Wadi Halfa w Sudanie. W 83% znajduje się na terytorium Egiptu i tu nosi imię Gamala Abdel Nasera, w Sudanie (17% całkowitej powierzchni) nazywane jest jeziorem Nubia. To właśnie w pobliże asuańskiej tamy dolatujemy po przesiadkach w Rzymie i Kairze, a po kilkunastu minutach jazdy busem z lotniska docieramy do prywatnego portu. Tam czeka na nas właściciel niemałej „floty” turystyczno-wędkarskiej, łącznie kilkanaście jednostek od małych dwuosobowych motorówek do dużego statku-hotelu z wygodnymi kabinami, węzłem sanitarnym i tarasem jadalniano-wypoczynkowym. Pełen Wersal . . .

Ja z Danielem „Deniro” otrzymujemy do dyspozycji około ośmiometrowej długości łódź z kabiną 3-osobową, kuchnią, spiżarką, zamrażarką. Nasi opiekunowie – przewodnik Ali, kucharz i ochroniarz mają do dyspozycji… dach naszej kabiny. Czyli będą spali pod chmurką.

Przez pierwsze dwa dni nie zazdroszczę im, gdyż bardzo silnie wieje, także z nocy. W końcu to jeszcze zima. Pytam się o wyposażenie łodzi – widzę echosondę. A co z zasilaniem? Jak będziemy ładować nasze komórki? W końcu mamy spędzić na łodzi 6 dni. Odpowiedź  trochę mnie osłabia – na łodzi jest agregat, ale i  tak po dwóch godzinach rejsu stracimy zasięg, więc komórki będą nieprzydatne. Na szczęście, załoga posiada telefon satelitarny, on nie traci zasięgu.

Nasz anglojęzyczny przewodnik Ali (brat szefa) od 18 lat łowi na jeziorze Nasera. Informuje, że możliwości łowienia są różne. O tej porze roku  preferuje się trolling woblerami schodzącymi na 3 – 6 metrów oraz spinning wszelkimi dostępnymi przynętami. Oczywiście należy pamiętać, że celem naszej wyprawy są okonie nilowe, a najmniejsze poławiane osobniki przewyższają rozmiarami aktualny rekord Polski okonia, więc wielkość przynęt bardziej przypomina te tradycyjnie stosowane na grube szczupaki.

Rekordowy okoń Nilowy z J. Nasera ważył 176 kg!!! Nasi przewodnicy mają na koncie okazy od 62 kg do 106 kg. O mniejszych nie wspominają. Ot, takie „patelniaki”… Drugą interesującą nas rybą jest Tigerfish, czyli ryba tygrysia. Pięknie ubarwiona, ogromnie waleczna, impetem przypomina trochę łososie lub skandynawskie czarniaki. No i te budzące respekt zębiska…

Jezioro jest ogromne, miejscami tracimy orientację (my), bo Ali zna je jak własną kieszeń. Cała masa wysp, zatok, górek podwodnych, dość skąpa roślinność, setki ptaków i krystalicznie czysta woda. Trochę przypomina mi się wiosenny krajobraz szwedzkich i norweskich szkierów, ale napotkani ciemnoskórzy rybacy, temperatura marcowa plus 30 stopni Celsjusza w cieniu i brak soli w wodzie uświadamiają mi, że jesteśmy jednak na innym kontynencie.

Tak naprawdę dopiero na trzeci dzień  – mimo że przewodnik się bardzo starał –  po ustabilizowaniu się pogody, zaczynamy „normalnie” łowić. Ali, zajmujący swoje stanowisko na „bocianim gnieździe”, bezbłędnie prowadzi łódź pomiędzy wyspami, starannie opływa skupiska podwodnej roślinności, przy których czają się okonie nilowe i ryby tygrysie. Zawsze informuje nas, czy mamy łowić na przynęty płyciej chodzące, czy też możemy założyć coś głębiej nurkującego.

Doskonale „czyta” to ogromne łowisko. Sporo łowimy, przez około trzy godziny pada 8 ryb, a największy okoń dochodzi do 10 kg. Jest też śliczny Tigerfish, trochę ponad „trójkę”. Większość ryb łowimy na trolling. Podczas holu okonie wielokrotnie wyskakują, próbują uwolnić się od woblera. Przewodnik pomaga w wyciąganiu ryb na pokład, robimy sporo zdjęć.

Dolna szczęka okonia jest w miarę bezpieczna, można za nią chwycić rybę, ale przy kilku sztukach potrzebna jest osęka. Ali podbiera ryby bardzo ostrożnie, prawie wszystkie wracają  do wody, ale kilka trafia pod nóż kucharza, a potem na nasz stół. Na moje życzenie kucharz przygotowuje okonia na dwa sposoby: egipski, bogaty w różnorodne przyprawy i nasz polski, czyli tradycyjna panierka z odrobiną soli.  Pychota. Kruchutkie, delikatne mięso, smakiem trochę przypomina świeżego bałtyckiego dorsza. Ucztujemy do woli.

Z przynęt najskuteczniejsze okazują się Rapala DT-9 i baryłki Manns +20. Kolory jaskrawo zielone, pomarańczowe i nasze flagowce. I tu uwaga!  Ryby są bardzo waleczne, demolują fabryczne kotwice i kółeczka. Trzeba wszystko przezbroić na sprzęt najwyższej jakości. Mocne kółka i kotwice, najlepiej Ownera. Morskie kotwice są zazwyczaj zbyt ciężkie do niektórych woblerów,  wypaczają ich pracę. Za to mocne morskie agrafki. Nie ma żartów. W każdej chwili przynętę może pochwycić jakieś nilowe monstrum.

Kołowrotki – do trollingu, multiplikatory sprawdzonej firmy, wielkość 7000 – 10000, z czułym hamulcem. Brania okonia są gwałtowne, często następuje odjazd ryby i nie można dopuszczać do zerwania zestawu. Do spinningu stosujemy mocne szczupakowo-trociowe kręciołki. Wykonujemy dalekie rzuty. Chodzi o to, aby przynęta (najczęściej wobler) spenetrowała jak największy odcinek wody. Większość brań, także jesienią, ma miejsce na głębokości od 4 do 7 metrów. Musimy pozwolić przynęcie popracować na tych głębokościach. Wędki do trolla mocne, trochę jak morskie 20 – 30 funtów, długość 210 – 240 cm. Łódź wyposażona jest w wędki Shimano Beast Master wersja „travel”240 cm w czterech składach.  Do spinningowania długie, minimum 3-metrowe trociowe kijki.

Często zatrzymujemy się przy kamienistych wysepkach, długim kijem daleko się rzuca, lepiej manewruje przynętą i praktycznie nic się nie urywa. Plecionka do trollingu niezbyt gruba (jakieś 20 – 30 kg wytrzymałości), aby przynęta mogła zejść na dobrą głębokość. Co najmniej metrowy przypon  z grubej fluorocarbonowej żyłki (wytrzymałość 60-70 kg), odpornej na przetarcia. Dno jeziora w większości jest najeżone ostrymi skałami, kamieniami. Jesienią łowi się grube sztuki, są one wtedy przed tarłem i chętnie atakują duże, 15-20 centymetrowe woblery. Bardzo dobrze sprawdza się też wtedy metoda na żywca.

Poza okoniami nilowymi łowimy kilka ryb tygrysich, także na obrotówki. Ryby są bardzo szybkie, błyskawicznie się przemieszczają. Czasami podczas holu wydaje się, że ryba zeszła, ale ona z ogromną prędkością płynie w stronę łodzi tak, że nie nadążamy wybierać luzu plecionki. Za chwilę ta torpeda odbija w bok i przemieszcza się kolejne kilkadziesiąt metrów.  Jej hol można porównać do holu kanadyjskich łososi z rzeki Fraser  lub do norweskich czarniaków.  Przepiękne ubarwienie i pokaźne zęby tigerfisha to dwie niesamowite cechy, które powodują, że marzę o kolejnej wyprawie i spotkaniu z tą przepiękną rybą. Największa sztuka zostaje zabrana przez naszą załogę – mają ją uwędzić i poczęstować nas przy następnym pobycie…

Przed wyjazdem czytałem, że w J. Nasera są sumy dorastające do 40 kg. Ali potwierdza moje wiadomości. Jednej nocy postanawiam zarzucić coś na grunt. Jako że nie dysponujemy żywcem,  przewodnik proponuje kawałek mrożonego kurczaka. Ciekawe… Dwa zestawy „drobiowe” lądują w obiecującej zatoce, ale brań nie widać i nie słychać. Na niebie najpierw obserwujemy prawdziwe „egipskie ciemności” , a potem pojawia się ogromna ilość gwiazd. Śliczny widok. Od razu mam wspomnienia z Mazur, kiedy w lipcowe noce siadaliśmy nad Krutynią i wsłuchiwaliśmy się w dźwięk dzwoneczka naszych bambusowych gruntówek, w oczekiwaniu na branie węgorza.

Postanawiamy zostawić zestawy na noc. Rano niespodzianka. Na jednej wędce w  zwisającą plecionkę zaplątał się nietoperz, widocznie w nocy nie wykazał się należytą czujnością. Robię kilka fotek i pomagam mu się uwolnić. Na drugiej wędce mamy półtorakilogramową  Electricfish czyli rybę elektryczną!!!  Skusiła się na surowego kurczaka! Podobno nieźle kopie. Wolę nie sprawdzać. Po wyhaczeniu wraca do wody.
Cała nasza wyprawa przypomina prawdziwe safari – warunki są dość surowe, przez okrągłe 144 godziny obcujemy z oryginalną a zarazem dziką przyrodą, śpimy tam, gdzie akurat dopłyniemy przed zmrokiem, jemy to, co mamy na zapasie w spiżarce i zamrażarce, ewentualnie to, co złowimy… Muszę zaznaczyć, że przydzielony nam kucharz starał się, pomimo dość trudnych warunków pokładowych. Posiłki były smaczne, doprawione, estetycznie podane. Nic nam nie zaszkodziło, nie dopadła nas „zemsta Faraona”. Oczywiście tak na wszelki wypadek posiłkowaliśmy się własnymi wysokoprocentowymi „odkażaczami”.

A Egipcjanie też zadbali o nas. Znają turystów z Europy. Dobrze wiedzą, czego potrzeba wędkarzowi, który kilka dni przebywa poza rodzinnym domem. Przez całą drogę towarzyszyła nam niebieskooka „Stella”, była na wyciągnięcie ręki, zawsze w zasięgu . . .
Lodówki turystyczne były zapełniane napojami, mieliśmy duży zapas wody mineralnej przydatnej w upalnej pogodzie oraz przy myciu zębów. A nasi opiekunowie pili wodę wprost z jeziora.
Przemieszczając się, często widzimy rybaków, którzy poławiają głównie tilapię. Ali praktycznie zna wszystkich na jeziorze. Czasami podpływamy do nich, pokazują nam swoje połowy. Jednego wieczoru jemy tilapię na kolację. Mocne, zbite, smaczne mięso. Nastąpił handel wymienny, ryby za torebkę ryżu. Warto było!

Rybacy mieszkają w prowizorycznych (przenośnych) czworokątnych szałasach. W porze przyboru wody (od sierpnia do października różnice poziomu wody mogą sięgać nawet ok. 20 metrów! ) przenoszą szałasy na większe (wyższe) wyspy. Na takich wyspach mieszkają też Beduini, którzy wypasają kozy. Wokoło mnóstwo ptaków, łącznie z bocianami i pelikanami. Kamieniste wyspy zamieszkuje wiele gatunków jaszczurek, gekonów itp.

Z uporem wypatrujemy krokodyla, ale tylko na jednej z wysp udaje nam się  natknąć na rozkładającego się osobnika. Jest jeszcze dość dobrze zachowany, ale fetor jest uciążliwy.  Mierzę go krokami – ma ponad 4 metry!!!  Budzi respekt. Ciekawe, jak zginął ? Zbyt długo się nie zastanawiamy, ale jedna łuska ląduje na pamiątkę w chlebaku.
Podczas codziennych kąpieli w jeziorze, trochę nerwowo rozglądamy się na boki, ale przewodnik twierdzi, że krokodyle płoszą się na widok łodzi i ludzi. Może to i dobrze. Nasz pakiet wycieczkowy nie przewidywał luksusów, ale 4. wieczoru zaznajemy go w pełni. Nasza łódź cumuje obok powracającej z  trasy do portu łodzi-hotelu, należącej do firmy brata Alego. Mamy możliwość przespania się w wygodnej kabinie, jest WC, prysznic z gorącą wodą, zadaszony taras widokowy, wygodne kanapy do sjestowania. Pięć wędkarskich gwiazdek!  Przy grupie 6-8 wędkarzy taka łódź płynie razem z dwuosobowymi motorówkami  wędkarskimi. Towarzyszy im jeszcze łódź-zaopatrzenie, na której odbywa się gotowanie, tam też mieszka załoga, przewodnicy. Właśnie z takiej opcji zamierzam skorzystać podczas kolejnej wyprawy do Egiptu planowanej w drugiej połowie listopada.

To wielka radocha spędzić 6 dni i nocy na wodzie, łowić od świtu do zmierzchu, skupić uwagę na bardzo oryginalnej przyrodzie, zrobić sobie fotkę z okoniem nilowym przy zachodzącym słońcu. Naprawdę można odpocząć i wyluzować się. Ziemia Faraonów okazała się dla nas łaskawa. Jesienią powinno  być jeszcze lepiej.
Jeżeli macie więcej pytań o możliwościach wędkowania, to chętnie odpowiem.

sie

5

Myślami jechałem tam od kilku lat. Dopiero jakaś dziesiąta próba namówienia mnie przez Krzyśka Merskiego (Merę) zaowocowała. Umiejętnie podsycał moje zainteresowanie Kanadą. Przynosił zdjęcia, pożyczał filmy, podsyłał fotki na moją pocztę, kupował sprzęt w moim sklepie.
Latem ubiegłego roku namówiłem go na łososiowy spinning Shakespeare-a 3,30m. Miał łowić jesiotry w rzece, z brzegu, na grunt. Kij się sprawdził. Mera po półtoragodzinnej walce wyholował jesiotra 275 cm długości o wadze 175kg !!! We wrześniu przyjechał do sklepu, podarował mi zdjęcie z potworem i podziękowaniem za dobrze dobrany kij. Powiedział, że sezon na jesiotry zaczyna się w kwietniu.

Jajczyłem się przez 3 miechy i wreszcie koło Sylwestra podjąłem decyzję. W styczniu kupiliśmy bilety i do 5 maja miałem codziennie ‘mokre majty’ – zbliżała się KANADA.
Dwie godziny do Londynu, potem dziewięć godzin piętrowym Jumbo – Jetem i jesteśmy w Vancouver, w uroczej Brytyjskiej Columbi! Ośnieżone wierzchołki gór, soczysta zieleń i mnóstwo kwiatów wokół domów. Bajka.

Spotykamy się z Krzyśkiem Cieślą, niesamowicie sympatycznym i uczynnym przewodnikiem wędkarskim. Łowimy z sześciometrowej łodzi aluminiowej, z silnikiem wodnostrugowym. Metodą ciężkiego ołowiu dennego dotąd troszeczkę pogardzałem, ale po zobaczeniu szybkiego nurtu szerokiej jak Wisła rzeki Fraser zrozumiałem, że zabrane przez nas ciężarki 250 gram może się przydadzą, ale jak połączymy je po dwie lub po trzy sztuki.
Tutaj wiosną używa się obciążeń (trumienek) o ciężarze 450–650 gram, gdyż woda jest wysoka i rwie jak Dunajec. Mamy ze sobą własny sprzęt – mocne kije i kołowrotki sprawdzone na dorszach we Władysławowie i Łebie, ale Krzysiek jest bezlitosny. On daje łódź, on daje sprzęt. Chce być pewien ,że zahaczone ryby zostaną wyholowane.

Rzeczywiście, jednoczęściowe Lamiglasy o długości 260 cm i ciężarze wyrzutu 20 –40 Lbs budzą respekt. Do tego multiplikatory Shimano TLD 20 z dragiem i plecionki Power Pro 50 –75 kg. Oczywiście bardzo mocne krętliki, koraliki stopujące i bezzadziorowe haki Gamakatsu 7/0 – 9/0. Wszystko to Krzysiek opatruje sugestywnym komentarzem: Chłopaki, daję wam po 100 dolarów za każdy złamany kij !!!
Jako przynęt używamy minogów, filetów rybnych i pęczkowanej ikry łososia. Łowimy w wypłyceniach i zakolach obok głównego nurtu, na głębokościach od 2 do 6 metrów. Pierwszego dnia łowię 7 jesiotrów, z których każdy jest większy, niż dotychczasowy mój rekord życiowy (topyga 16,5 kg ) .

Wszystkie ryby sprawdzamy specjalnym skanerem, czy nie mają wszczepionego chipa identyfikującego. Krzysiek należy do grona zapaleńców, którzy uczestniczą w programie ochrony i identyfikacji jesiotrów. Do specjalnego rejestru wpisuje nr chipa, długość ryby, obwód pod płetwami skrzelowymi i kilometr rzeki, gdzie ryba została złowiona. Potem jego kolega wprowadza te dane do komputera i na tej podstawie robione są różne statystyki.
Trzeci jesiotr przechodzi moje najśmielsze oczekiwania. Ponad pół godziny walki, odjazdy, murowania do dna, gwałtowne zwroty, uderzanie ogonem po plecionce i trzy przepiękne wyskoki ponad wodą. I do ostatniej chwili zero oznak zmęczenia. Skąd one biorą tyle sił ? Muszą się nieźle odżywiać, a wszystko im idzie w mięśnie. Wreszcie jest przy łodzi. Monstrum. Ponad 2 metry !

Takiej ryby nie da się wciągnąć na łódkę, wiec podnosimy kotwicę i powoli kierujemy się w kierunku kawałka piaszczystego brzegu. A ja trzymając naprężony kij z niepokojem patrzę na dwumetrowy odcinek plecionki dzielący go od bezzadziorowego haka tkwiącego w pysku jesiotra.
Prąd prze niemiłosiernie, ale sprzęt wytrzymuje. Zakładamy oddychające spodniobuty (są na wyposażeniu łodzi), mierzymy –220 cm !!! – i robimy zdjęcia. Potem buźka i do wody. Uczucie kosmos ! Wypuszczam rybę ponad 100 kg ! Dla tych chwil warto przebyć te kilkanaście tysięcy kilometrów.

Następnego dnia odwiedza nas niedźwiedź. Dobrze, że jesteśmy na łódce, jakieś 20 metrów od brzegu. Mimowolnie pytam Krzyśka, czy misie potrafią pływać ? Ale nasz futrzak nas zignorował. Napił się wody, a potem wspiął się po prawie pionowej skale i pomaszerował dalej.
I wtedy nastąpiło pamiętne branie – to był on, Pavarotti z Frazer River. Walczył śpiewająco. Powiem krótko: siedem dynamicznych wyskoków, kilkanaście odjazdów, dwa razy pod łódką (trzeba było przekładać kij) i zaplatanie o linę kotwiczną. I tak przez 40 minut. Ale opłaciło się ! 225 cm niesamowicie umięśnionej i silnej ryby! 120 kg ! Kurde, więcej ode mnie?! Jestem w siódmym niebie. A przynęta ( filecik z lambrii, trochę podobna do węgorza ) miała zaledwie 5 cm długości . . .

Ryby nie mają stałych upodobań. Jednego dnia większość łapiemy na filety, drugiego dnia króluje ikra, potem znowu minogi. Daniel też ma swój dzień, łowi jesiotra 217 cm i też kwalifikuje się do ekskluzywnego klubu 100 kg + . Zaczepia też lokomotywę, która po około 20 minutach pozwala pierwszy raz nawinąć więcej plecionki na kołowrotek, a potem nagle zawraca i wypina się. Przewodnik ocenia ją na minimum 2,5 metra, czyli mogła to być sztuka ok. 150 kg !!!

W trakcie dwudniowej wycieczki, podczas której przejeżdżamy około 2 tysięcy km, łowimy pstrągi tęczowe w przepięknym jeziorze Anahim. Rzeka, która wpada do jeziora słynie z ogromnej populacji tęczaków, a o ograniczoną ilość licencji walczą masowo przyjeżdżający Anglicy i Irlandczycy.
Po drodze spotykamy orły, stado dzikich koni, Indian z lassami wyłapujących na pastwisku cielaki do znakowania. Tyle, że w tle stoją samochody z napędem na 4 koła . . . Jeden dzień spędzamy na oceanie, łowimy na lekkie, 80 gramowe pilkery na głębokości od 15 do 35 metrów. Pada kilkadziesiąt ryb, łącznie 14 różnych gatunków, z których cześć ma jeszcze okres ochronny, a reszta trafia do menu na naszą pożegnalną kolację, oraz staje się pokarmem dla orłów.
Bieliki amerykańskie, ukryte w koronach drzew, w mgnieniu oka spostrzegają rzuconą kilkanaście metrów od łodzi rybę, ostrożnie nadlatują, a potem z wielkim świstem skrzydeł dopadają swoją ofiarę. Jak na filmie z cyklu National Geographic! Robimy dziesiątki unikalnych zdjęć.

Roczna licencja wędkarska na całą British Columbię kosztuje 85 dolarów kanadyjskich, tygodniowa kilkanaście. Uważam, że nie warto oszczędzać na przewodniku. Komfort łowienia z zadaszonej łodzi, odpowiedni sprzęt, świeże przynęty, bankowe miejscówki, tajniki obowiązujących technik połowu, znajomość przepisów wędkowania.
On po prostu się stara, abyśmy połowili. Przez 8 godzin jest z nami i dla nas.
Przy czteroosobowej grupie wędkarzy całkowity koszt jednego dnia łowienia to około 500 zł od osoby. Motel z wyposażoną kuchnią, lodówką, łazienką zamyka się w kwocie 50 zł na osobę. Trochę mniej zapłacimy za wypożyczenie Vana.
Żywność niewiele droższa, niż u nas, za to benzyna o połowę tańsza ! Bilet lotniczy można nabyć już w cenie 2000 zł, optymalnie warto spędzić w Kanadzie 6-10 dni. dniem 1 marca 2008 r. Kanada zniosła obowiązek wizowy dla obywateli Rzeczypospolitej Polskiej. Od 1 stycznia 2009 roku bezwizowy wjazd możliwy jest jedynie dla posiadaczy paszportów biometrycznych tj. wydawanych w Polsce od 28 sierpnia 2006 r. Od osób legitymujących się paszportami bez cech biometrycznych nadal wymagane jest posiadanie wizy. Zniesienie obowiązku wizowego nie daje automatycznej gwarancji wjazdu na terytorium Kanady. Decyzję tą podejmuje urzędnik imigracyjny na przejściu granicznym. Niektóre kategorie osób – w szczególności osoby, które były w przeszłości deportowane z Kanady lub które były karane – mogą być pozbawione prawa wjazdu.
Maj to okres, kiedy do Fraser River jeszcze nie wchodzą ryby łososiowate, dlatego łowiliśmy głównie jesiotry. Łącznie poza trzema okazami ponad 100 kg łowimy kilkadziesiąt ryb o wadze 15-50 kg. Według przewodnika maj wcale nie jest najlepszym okresem, jeśli chodzi o ilość brań. Zaprasza nas na jesień, od września do połowy listopada jest jeszcze lepiej. Poza tym równolegle można łowić ryby łososiowate – łososie Chinook, czyli Kingi, Coho, Chum oraz waleczne Steelheady. I znowu mam mokro w majtach…