mar

24

Początek listopada. U nas pluchowato, chłodno. Za to jest to dobry termin na odwiedzenie Egiptu i zmierzenie się z tamtejszymi drapieżnikami, a w szczególności z moim ulubionym GT. Wybór pada na wczasy w Hurghadzie, oczywiście  połączone z wędkowaniem.
Mieszka tam nasz zaufany przewodnik, który ma łódkę w Hurghadzie i doskonale wie, gdzie w danej porze roku warto popłynąć. Jestem z moim kolegą Danielem De Niro. Tym razem  polecono nam hotel  sieci Jazz 5*.  Jest warty tych 5 gwiazdek. Trochę niewygodne dojście do odległej rafy, ale długie spacery po konkretnych posiłkach z pewnością się przydadzą.
Z siedmiu dni pobytu trzy przeznaczamy na łowienie. Każdego dnia rano o 7:30 przewodnik odbiera nas z hotelu, wiezie do portu. Wypływamy na dwusilnikowej łodzi poppingowej. Głównie nastawiamy się na popping. Pogoda jest ok. Spokojnie można poprowadzić przynęty. Jest trochę brań, kilka ryb niestety spada z haków. Każdy z nas zalicza po kilka emocjonujących holi. Mój największy GT przekroczył wagę 30 kg ! Najwięcej brań mieliśmy przy rafach na północ od Hurghady.  Po drodze na środku Morza Czerwonego minęliśmy wyspę – rozległy atol, na której jest budowany hotel . Pracują tam 2 dźwigi. To będzie dopiero raj dla kitesurferów. Ciekawe, jakie tam będą ceny za pobyt.  Rafy z największą ilością GT były sporo za tą wyspą. W oddali były widoczne wierze wiertnicze i podążające w ich stronę ogromne tankowce.
Poza GT trafia się karanks niebieskopłetwy, jest też większa kuzynka naszej belony na poppera, jakiś tuńczyk zębaty na jigging. Ale najwięcej farjdy sprawiają nam GT. Biorą widowiskowo, walczą zaciekle, a po krótkich sesjach zdjęciowych w dobrej kondycji trafiają do wody. Osiem godzin łowienia przez trzy dni z rzędu zaspokaja nasze potrzeby. Trochę odpoczynku w hotelu też się należy…
Taki tygodniowy pobyt połączony z kilkoma dniami łowienia to fajna alternatywa. Jest szansa, że jeżeli ktoś pojedzie z partnerką czy rodziną, to zaakceptują oni taką formę pobytu, a wędkarz też przy tym skorzysta. Zaletą jest bliskość łowiska i rozsądna cena (przy dwóch wędkarzach łowienie dzienne kosztuje łącznie ok. 460 euro. W cenie jest opieka przewodnika, zimny lunch, napoje chłodzące. Dla potrzebujących przewodnik zapewnia sprzęt wędkarski. My mieliśmy własny, ale dla stawiających pierwsze kroki w łowieniu w tropikach jest to korzystne rozwiązanie. Nie trzeba wtedy inwestować w sprzęt, który całkowicie różni od tego stosowanego u nas czy nawet w Norwegii.
Jest co robić, nie trzeba tkwić w hotelu. Jest kilka fajnych restauracji z rybami i owocami  morza, gdzie nie trzeba mieć milionów monet.
Poza tym można pozwiedzać Hurghadę, poznać uroki targu rybnego, starego bazarku, głównej ulicy zwanej także „Aleją Wydatków…J”, Delfinarium  czy Grand Aquarium.  A to wszystko odległe tylko 4 godziny lotu z Polski.

mar

24

Kolejny długo oczekiwany  wyjazd w mocnym składzie, który  postanowiliśmy spędzić na 6-io dniowym Safari na Morzu Czerwonym. Limit bagażu tradycyjnie przekroczony, ale dzięki wypełnieniu bagaży podręcznych kołowrotkami bez szpulek z plecionką oraz pajdą ciężkich pilkerów czarter do Marsa Alam odbywa się bez dopłat do bagażu. Po przylocie tradycyjnie pakowanie do przestronnego busa zapewnionego przez przewodnika i podróż do portu. Tam czeka na nas duża łódź baza z 4-ma wygodnymi kabinami, kuchnią, liczną załogą. Mamy do dyspozycji dwie dwusilnikowe wygodne łodzie do poppingu, jiggowania z doświadczonymi przewodnikami.
Wypływamy tradycyjnie z portu Hamata.  Najpierw kierujemy się na północ, jest tam sporo ciekawych raf. W drugiej części wyjazdu przemieszczamy się na południe w kierunku Sudanu. Tam zapuszczają się głownie statki turystyczne z nurkami. Jest masa ciekawych raf, podwodnych jaskiń i korytarzy. Po drodze jest też Dolphin House, miejsce w którym codziennie gromadzą się dziesiątki, a czasami setki rekinów. Można z nimi pływać, nie płoszą się. Miejsce to jest otoczone ogromną  ok. 2-3 kilometrową rafą, gdzie zawsze próbujemy swoich sił z popperami i stickbaitsami. Tym razem też przynęty idą w ruch , ale brań jest niewiele. Widzimy sporo drobnicy, widocznie drapieżniki mają zbyt dużo pokarmu, aby aktywnie reagować na nasze przynęty.
 
Temperatura w ciągi dnia wynosi ok. 28-30 stopni, korzystna pogoda (niezbyt wietrznie) motywuje nas do sporego wysiłku jakim jest łowienie w tropikach. Łowimy głównie na popping, trochę na stickbaity. Padają pierwsze karanksy niebieskopłetwe, pierwsze GT, barakudy, Red snappery.  Ilościowo szału nie ma, ale nie zawsze jest Eldorado.
Na jigging i slow jigging też pada trochę ryb. Jednego dnia udaje mi się złowić piękną seriolę na verticala. Hol ze 110 metrów  był  wycieńczający, ale warto było się pomęczyć, bo ryba ważyła ok. 20 kg.
Wieczorami, kiedy zapadają „egipskie ciemności”, w oczekiwaniu na pyszną zupę rybną i kolację z obowiązkową rybą, kibicujemy wytrwalcom, którzy  na filety i kawałki kalmarów łowią kolorowe ryby rafowe. Brania ryb są dość częste, choć nie jest łatwo je zaciąć. Pada m. in. sporych rozmiarów rozdymka z ostrymi, wystającymi zębami.  Trzeba uważać przy odhaczaniu. Mamy wygodną łódź bazę,  spory pokład do wypoczynku czy nocnego wędkowania. Trafił się nam wyśmienity kucharz. W małej klitce zwanej kuchnią ( wymiary może 150 x 200 cm) tworzy specjały, które codziennie nas zaskakują i zawsze są wyśmienite. Widać, że ma dar  i lubi to, co robi. Na koniec wyjazdu dostaje od nas specjalny napiwek, na który w pełni zasłużył.
Kolejne dni mijają dość szybko. Atutem jest to, że na morzu nie ma zasięgu i nie musimy siedzieć „w telefonach”. Zawsze po śniadaniu mamy I turę łowienia, gdzieś od 7:00 do 13:00. Potem powrót na łódź bazę, snurkowanie, lunch, chwila odpoczynku i koło 14:30 II tura łowienia aż do zmierzchu.  Trzeciego dnia nasz weteran Miecio maj swój dzień. Najpierw na poppera wyholował ogromną barakudę, potem w teoretycznie mało ciekawym miejscu zaciął pięknego tuńczyka zębatego, takiego z „dwójką” z przodu. Pełen szacun. Pozostali też mają fajne ryby, kilka oczywiście spada podczas holu czy urywa nasze mocne zestawy. Nic nowego…J   Kilka razy napotykamy stada delfinów, które chętnie towarzyszą naszym łodziom. I tak „nudzimy się” przez  pięć dni. Ostatniego pierwszą pożegnalną turę dnia kończymy ok. 15:00. Rzutem na taśmę Jarek łowi  ładnego GT (chwilę wcześniej zaatakował mojego poppera, ale  nie trafił…). Jarek rzucił w to samo miejsce i w jego poppera już trafił! Życie… J Potem pakowanie sprzętu na łodzi bazie, lunch i powrót do portu. Z tego miejsca mamy ok. 3 km do znanego nam hotelu, w którym zawsze kończymy nasze wędkarskie turnusy. Tam łapiemy się jeszcze na basen, zimne piwo z baru, a potem na obfitą kolację.
Następnego dnia trochę porannego leniuchowania, kąpiel w morzu, a koło południa przyjeżdża po nas bus i jedziemy na lotnisko.
Zgodnie stwierdziliśmy, że w przyszłym roku musimy zaliczyć kilka wypraw w tropiki. Poza Morzem Czerwonym rozmawiamy o Madagaskarze, Andamanach, Lakszadiwach. Jest sporo ciekawych kierunków. Trochę daleko od Europy, ale dla osób, które złapały „tropikalnego” bakcyla odległości przestają mieć aż takie znaczenie. Liczą się walory łowiska, dobra opieka przewodników, bezpieczeństwo.
W Egipcie czuliśmy się bezpiecznie, na lotnisku w Marsa Alam wzmożona oraz bardzo miła kontrola potwierdziła, że Egipcjanie bardzo dbają o turystów. Do zobaczenia podczas kolejnego Safari na  Morzu Czerwonym.
 

mar

24

Ta lokalizacja od zawsze rozpalała moją wyobraźnię. Jechałem pełen optymizmu popartego miłymi wspomnieniami. W zeszłym roku w kwietniu wyholowałem tu przecież mojego rekordowego  karanksa GT o długości całkowitej 148 cm (140 cm do wcięcia w płetwie). Ryba ważyła ponad pięćdziesiąt kg, więc miałem pewność, że są tam okazy i warto mocno popracować.  Tym bardziej, że jestem w stałym kontakcie z właścicielem bazy wędkarskiej i znam wyniki wcześniejszych ekip, które zagościły tam przed nami. Nie powiem, miały się czym pochwalić…
Pływaliśmy we czterech na wygodnej, nowoczesnej  łodzi poppingowej. Cały czas  mieliśmy do dyspozycji  dwóch super przewodników, którzy wręcz wyprzedzali nasze myśli. Byli wszędzie, wiązali przypony, zmieniali przynęty, podbierali ryby, robili zdjęcia, podawali napoje chłodzące, szykowali lunch na łodzi. I tak od rana do wieczora przez 6 pełnych dni. To duży komfort, jeśli pływa się z fachowcami.
Jako baza służył nam  przestronny katamaran z czterema niezależnymi kabinami, więc każdy z nas miał indywidualne miejsce do spania. Śniadania i kolacje na katamaranie były bardzo smaczne, kucharka znała się na rzeczy. Codziennie jako przystawkę przed kolacją mieliśmy pyszne sashimi z tuńczyka bądź makreli królewskiej. Sama kolacja to zazwyczaj dania główne ze świeżo złowionych  ryb w różnych odsłonach  lub steki z miejscowej wołowiny zwanej Zebu, a do tego świeże  sałaty, słodziutkie owoce, dobre wino, zimne piwo i drinki. Żyć nie umieraćJ
Przez 6 dni łowienia eksplorowaliśmy wody na  północnym zachodzie Madagaskaru, docierając prawie do najdalej na północ oddalonego Diego Suarez. Kilka dni pływaliśmy po terenie Parku Narodowego Nosy Hara Marine National Park. Przepiękne widoki, dziesiątki wysp i wysepek,  niesamowite formacje skaliste i dużo soczystej zieleni, a wszystko zamieszkałe przez gromady ptactwa.
Madagaskar słynie przede wszystkim z wielu gatunków graników i innych ryb operujących w strefie przydennej, poławianych najczęściej na pilkery metodą vertical jigging i slow jigging. Stosujemy przynęty od 130 do 250 g, zależnie od głębokości i uciągu kształtowanego natężeniem prądów morskich. W toni trafiają się tuńczyki żółtopłetwe i  tuńczyki „psie” czyli waleczne Dogtooth tuna , które niestety często obcinają nam przynęty, lub po uporczywych ucieczkach w kierunku skalistego dna przecinają o skały przypony fluorocarbonowe. Poza tym łowimy makrele królewskie z zębami ostrymi jak żyletki (te też potrafią obciąć przynętę nie wiadomo kiedy…), rekiny, Red Jobfish, barakudy, karanksy. Mnie oczywiście bardziej interesowały  metody spinningowe, do których zalicza się popping oraz casting bezsterowymi  woblerami typu stickbait. Przynęty prowadzone są po powierzchni lub tuż pod nią, dlatego wszystkie odprowadzenia, wyjścia, ataki ryb i brania są zazwyczaj widoczne i bardzo widowiskowe,  często okraszone ogromnymi bryzgami wody lub wyskokami ryb trzymających przynętę w pysku.
Spinningowanie w tropikach to nie jest lekki sport. Trzeba się mocno napracować. Wędki spinningowe przy długości  ok. 250-260 cm mają ciężar wyrzutu  180, 200 lub 250 g. Kołowrotki typu Shimano Stella 18000 czy Daiwa Saltiga 6000 swoje ważą. Przynęty, których używamy w tropikach zazwyczaj są w przedziale od 100 do 180 g. Każdego poppera lub sticka trzeba wprowadzić w ruch, musi być „zachęcający” dla ryb, a zarazem szybki, aby ryba nie zdążyła mu się przyjrzeć. Nie ma mowy o powolnym skręcaniu, między innymi dlatego stosujemy kołowrotki o dużym przełożeniu i nawoju 120-130 cm za jednym obrotem korbki. To wszystko dzieje się oczywiście w tropikalnej aurze. Żar się z nieba leje, temperatura ponad 30 stopni, często tylko znikomy podmuch powietrza ( wtedy modlimy się, aby przewodnik przemieścił się na inne miejsce, przynajmniej owieje nas „wiaterek”…). Niektórzy zapytają: to po co się tak męczyć ? Ano po to, aby doświadczyć brań z powierzchni i odjazdów kilkunasto- lub kilkudziesięciokilogramowych ryb. Tego nie da się opisać. To jest magia, która wciąga i zmusza wędkarza do niebywałego wysiłku. Co z tego, że kręgosłup boli, ręce mdleją, mięśnie sztywnieją, palce drętwieją,  robią się zakwasy. Odjazd dużego GT czy tuńczyka wynagradza wszelkie niedogodności. Łowimy kilka okazów GT z przedziału 30+, najwięcej szczęścia ma nasz kolega Mirek, który rok temu złapał bakcyla w Egipcie na Morzu Czerwonym i od tej pory regularnie odwiedza różne łowiska tropikalne. Doposażył się w profesjonalny sprzęt, więc szanse na utrzymanie walczącej ryby są zdecydowanie większe. Ryby atakują poppery Heru Cubera (głownie na nie łowimy na tym wyjeździe), praktycznie każdy kolor przynęty kusi jakiegoś drapieżnika. Poza tym używamy klasyków Dumbbell, Yo-Zuri, Orion, Hamer Head, Pin Popper, także modele typu „chlapaki” szczególnie sprawdzające się podczas flauty. Łowimy łącznie kilka ponadmetrowych GT, z których największy wyholowany przez Mirka mierzy 122 cm do wcięcia w płetwie. To okaz o wadze ok. 37 kg. Dał mu wiele frajdy. Jest zmordowany, ale bardzo szczęśliwy. Po holu długo polewa się z wiadra wodą morską, aby trochę ochłonąć i ostudzić emocje. Niewiele to daje, ale po walce z tak wymagającą rybą trzeba trochę odpocząć. Ryby ( w tym każde GT) po sesji zdjęciowej są wypuszczane. Zostawiamy tylko te, które mają trafić na nasz stół na kolację.
Ja tym razem mam mniej szczęścia na poppery, choć nie odpuszczam nawet na moment, ale za to zaliczam wiele brań w jiggingu  na pilkery. Trzeciego dnia łowienia na rozległym blacie poprzerywanym gwałtownymi kilkunastometrowymi uskokami na głębokości ok. 65 m w przeciągu godziny na wędkę do slow jiggingu łowię dwa ogromne rekiny szacowane przez przewodników na ok. 40 i 60 kg! Mam oba hole i odhaczanie okazów nagrane na kamerze. Świetna sprawa. Co prawda podczas drugiego holu już prawie nie czułem prawej  ręki i musiałem sobie pomagać przytrzymując uginającą się wędkę lewą ręką , ale warto było !
Metodami  jiggowymi łowimy też tuńczyki Dogtooth, makrele królewskie, Red Jobfish, karanksy mangrowcowe i sporo innych gatunków.   Po raz pierwszy trafia mi się długaśny dziwoląg  o nazwie Trumpetfish, który z racji mięsistego kaczego dzioba brał przynętę na kilka razy, aż w końcu zassał.
Madagaskar po raz kolejny spełnił moje oczekiwania.  Towarzystwo dopisało. Opieka przewodników i całej załogi katamaranu była perfekcyjna. Podróż, choć męcząca, obyła się bez niespodzianek. Kolejne doświadczenia zdobyte, łatwiej będzie planować kolejne wyprawy. Oczywiście wrócę na Madagaskar za rok. Marzę o złowieniu kolejnego GT przekraczającego magiczną granicę 40+. Wody Oceanu Indyjskiego wokół Madagaskaru  obfitują w wiele gatunków ryb, z pewnością pływa w nim sporo takich okazów.
 

mar

24

Kolejne urokliwe miejsce, na środku Morza Andamańskiego, które jest częścią Oceanu Indyjskiego. Wiosną 2019 roku, na początku kwietnia ponownie odwiedzam Indie. Tym razem jesteśmy na wschodnim wybrzeżu, skąd lecimy do Port Blair na Andamanach. Kolejny wyspiarski region, sąsiadujący z Archipelagiem Nikobarów. Kolejne miejsce znane z dobrych łowisk karanksów GT, tuńczyków i innych drapieżników.
Mieszkamy we czterech w małym hoteliku z widokiem na zatokę, kilkaset metrów   od portu, gdzie cumuje nasza łódka. Mamy dwóch doświadczonych przewodników. Dwa dni łowimy w pobliżu Port Blair, potem przemieszczamy się na tzw. Małe Andamany, rejon mało zamieszkały, kilkanaście lat wcześniej mocno spustoszony przez szalejące Tsunami. Widzimy ślady pozostawione przez żywioł. Niestety na wodzie ciągle towarzyszą nam łodzie konkurencji. Każdego dnia mijamy lub w zasięgu wzroku widzimy kilka z nich. To także profesjonalne łodzie poppingowe z wędkarzami uzbrojonymi po zęby. Każdy próbuje, nikt nie wymięka, ale chyba zbyt duża presja w regionie. Odbija się to na wynikach. Pomimo sprzyjającej pogody i sporego doświadczenia  zarówno przewodników jak i łowiących, efekty w szczególności na popping  są mizerne. Mamy wrażenie, jak by łowisko było przełowione.  Łowimy trochę GT, barrakudy, karanksy, pada tylko 1 tuńczyk żółtopetwy. W przerwach między castingiem próbujemy na verticala. Ja coraz odważniej stosuję metodę  slow jigging, która sprawdziła mi się podczas kilku poprzednich wypraw. Podobnie jest tym razem. Udaje mi się wyholować kilka ładnych tuńczyków zębatych Dogtooth, kilka Red Jobfish, padją też inne gatunki. Mam sporo brań nie do zatrzymania (tuńczyki zębate). Kołowrotek gra, plecionka znika w przyspieszonym tempie, niestety często ryba wchodzi w rafę/dno i zestaw jest urywany. Przewodnik uwiecznił kilka takich akcji na filmikach, mam co oglądać w domu… Ale jest sporo brań, nie zrażam się, przewodnik pomaga mi wiązać szybkie węzły. Koledzy, z początku niechętnie (wiadomo, każdy woli popping/casting!), ale z czasem też się przestawiają na jigging. Przychodzą efekty. Łowimy więcej tuńczyków. Jarek łowi takiego zębatego ok. 30 kg, potem poprawia podobnej wagi granikiem z rodzaju „kartofel” . Ma też ciekawą przygodę. W holowaną przez niego na pilkera rybę uderza inna, ogromna ryba. Pomimo pancernego sprzętu, hamulca Daiwy (do 30KG) ustawionego na beton ryba idzie bez zastanowienia, nie pomaga też pełne wychylenie z rękoma wyciągniętymi za burtę. Ryba schodzi, a Jarek wyciąga zmaltretowanego Jobfisha, z pyskiem sprasowanym jak z wyżymaczki… . Według oceny przewodnika amatorem tego Jobfisha był ogromny granik, może nawet prawie trzycyfrowy. Szkoda, że się dobrze nie zapiął. Byłaby niezła jazda. Ale i tak emocji nie brakowało.
Podsumowując, niedosyt z ulubionego poppingu powetowaliśmy trochę przyzwoitymi wynikami w jiggingu. Pojedliśmy smacznych rybek, kilka razy byliśmy w miejscowych restauracjach. Szczególnie jedna „Sea Shell” przypadła nam do gustu. Super zupa rybna, jeszcze lepsze  homary przygotowywane jako „live cooking”. We czterech płaciliśmy za jedzenie tyle, co w Warszawie zapłaciłbym samodzielnie.
Przewodnik dla każdego z nas naszykował pendrive ze zdjęciami i filmikami, które na bieżąco wykonywał. Bardzo dobra jakość zdjęć i bardzo fajna pamiątka. Mile wspominamy bajecznie słodkie winogrona bezpestkowe w kształcie fasolek, pyszne banany i różne wariacje drinków na bazie białego Bacardi, który był dostępny w sensownej cenie i wypełniał nam wieczorny czas rozmów, ustalania taktyki na kolejny dzień oraz snucia planów na kolejne wyprawy. Oczywiście w tropiki. Na uzależnienie nie ma innego lekarstwa.

mar

24

Już od 11 lat jeżdżę na wyprawy wędkarskie w tropiki. Łowię głównie na morzach i oceanach. Przeważa metoda spinningowa/popping oraz łowienie pilkerami metodą vertical jigging i slow jigging. W styczniu 2019 roku wybrałem się na prawie nieznane, niedawno odkryte wody Morza Lakkadiwskiego – Archipelag Lakszadiwy. To bardzo urokliwe miejsce, oddalone niecałą godzinę lotu od zachodniego wybrzeża Indii, prowincji Cochin. Podróż nie jest uciążliwa. Z Warszawy do Dubaju, potem do Cochin. Tam już trafiamy pod opiekę przewodnika. Mamy jeden dzień luzu, więc decydujemy się na objazdówkę po okolicach Cochin. Zaliczamy m. in. mały rejs łodzią po rzece, trafiamy do nadrzecznego mini baru na orzeźwiające mleczko kokosowe prosto z kokosa, potem zaliczamy regionalne muzeum, obowiązkowy targ rybny przy zatoce Oceanu, fajną restaurację z owocami morza …
A godzinny lot na Lakszadiwy następnego dnia to już pestka. Do niedawna była to strefa wojskowa, do dnia dzisiejszego niektóre atole są niedostępne dla turystów, ale my za pośrednictwem francuskiej firmy mamy umówionego lokalnego przewodnika wędkarskiego. Mnie i Danielowi  towarzyszy kolega z Irlandii, Roman. Na miejscu spotykamy grupę francuską, 3 wędkarzy, którzy mają łowić na drugiej łodzi. Będzie współzawodnictwo. Jeden z Francuzów jest tu już trzeci raz, przekazuje nam swoje wcześniejsze doświadczenia. Ciekawostka: łodzie mają stanowić jednocześnie  bazę do spania i spożywania posiłków oraz miejsce do wędkowania. To stare, niezadaszone, kolorowe krypy z dieslowskim silnikiem od ciężarówki. Trochę głośne, dość wolne, ale stabilne i w miarę bezpieczne. Centralny punkt na łodzi stanowi obudowany kibelek. Jego ścianki doskonale nadają się do zawieszenia uzbrojonych przynęt. Śpimy na pokładzie na specjalnych materacach, myjemy się na pokładzie (no chyba, że wskakujemy na kąpiel do oceanu), jemy na pokładzie i łowimy z pokładu. 24 h/dobę warunki bardzo prymitywne, ale da się wytrzymać.
Archipelag Lakszadiwy nie jest zbyt mocno zaludniony, ryb jest sporo, a miejscowi rybacy poza drobnicą nastawiają się głównie na tuńczyki żółtopłetwe. Inne gatunki nie są przez nich tak poszukiwane. My natomiast poza tuńczykami chcemy łowić karanksy GT, karanksy niebieskopłetwe, graniki, snappery, barakudy, makrele królewskie, tuńczyki zębate, Red Jobfish i oczywiście sławne Napoleony, które tam występują, a do tej pory na innych łowiskach nikomu z nas nie udało się zaliczyć takiej ryby. Przez 6 dni łowimy w bardzo ciekawych miejscach. Są to głównie niezamieszkałe atole, rozległe płycizny, okolice małych wysepek. Roman kilka razy uruchamia drona, robimy trochę filmików z tych urokliwych miejsc. Generalnie przy atolach jest wiele rozległych płycizn. Widocznośc doskonała. Są miejsca, gdzie pod łodzią widzimy dziesiątki spłoszonych żółwi. Nawet nie myślałem, że tak szybko mogą pływać… Pech chce, że echosonda na naszej łodzi odmawia posłuszeństwa i szczególnie na jigging łowimy trochę na czuja, ewentualnie sugerujemy się położeniem drugiej łodzi (tam sprzęt jest sprawny). Pomimo tego, że trafiamy na słaby okres żerowania ryb, udaje nam się przechytrzyć sporo karanksów, graników, snaperów. Łowimy także Napoleona na pilkera, więc jest powód do dumy i wpisania kolejnego gatunku ryb tropikalnych zaliczonych podczas naszych wojaży. Pogoda raczej nam dopisuje, gdyż II połowa stycznia to środek sezonu letniego w tamtym rejonie. Kuchnia hinduska choć trochę ostra, jest do zaakceptowania. Szału nie ma, ale codziennie w menu mamy  jakąś rybę, przyprawiony ryż  czy inne dodatki. Za  to owoce są przepyszne. Banany bajka! Arbuzy  bardzo słodkie i soczyste.
Każdego wieczoru zacieśniamy stosunki z kolegami z Francji. Łodzie stają burta w burtę, jemy wspólne kolacje, wymieniamy doświadczenia, umawiamy się na kolejne wyprawy, opowiadamy dowcipy – tu jesteśmy bezkonkurencyjni z paletą naszych rodzimych kawałów…
Generalnie wyjazd bardzo udany. Nowe miejsce na mapie świata zostało zaliczone. Pewnie jeszcze kiedyś tu wrócimy, bo niestety na całym świecie coraz mniej jest miejsc, gdzie można spokojnie wędkować i liczyć na częste brania tak wielu gatunków ryb atakujących nasze poppery, stickbaitsy i pilkery. Wiadomo, że sprzęt musi być bardzo mocny, dostosowany do łowienia w tropikach. Szczególnie ważne są wytrzymałe kołowrotki z mocnym hamulcem oraz wędki do poppingu, których nie  da się zastąpić innymi, używanymi w Europie przy połowach dużych ryb słodkowodnych czy morskich. Przynęty też muszą być dedykowane dla poppingu czy verticala. Pozostałe akcesoria także bardzo mocne, z naciskiem na jakość kółek, krętlików i kotwic. Ryby na Lakszadiwach nie uznają kompromisów. Woda jest  dość płytka, dno najeżone rafami i koralowcami, więc ryby holujemy dość siłowo, nie pozwalamy (jeśli się da…) na ucieczki ryb w dno, bo zazwyczaj wiąże się to z przecięciem przyponu fluorocarbonowego lub plecionki. Czasami trafia się atak większej ryby na holowaną właśnie rybę.  Takie zdarzenia miałem czwartego dnia, kiedy  na vertical jigging holowałem ok. metrowego granika i ok. 15 metrów od łodzi coś mi się „dosiadło” . Było sporo emocji, takie „przeciąganie liny”, zaczynało mi brakować rąk (były rozciągnięte na maxa…, a „coś” dalej ciągnęło… Na szczęście pasażer odpuścił, ale na pilkerze pozostawił tylko połowę pięknego granika. Ślady zębów wskazywały na rekina. Może to i dobrze, że odpuścił J Natomiast pieczone filety z zachowanej połówki granika smakowały wyśmienicie i właśnie dla takich chwil warto planować kolejne wyprawy. Czas mijał szybko, choć łowiliśmy codziennie praktycznie od świtu (po małej kawie z ciasteczkiem) z krótką przerwą na śniadanie, potem na lunch, aż do zmroku. Co najmniej 10-11 godzin łowienia dziennie. Ostatnia noc na Archipelagu to nocleg w trwałych dwuosobowych namiotach, z kolacją i ogniskiem na plaży. Fajne klimaty. Kolejne miejsce, do którego chce się wracać. Tropiki uzależniają.
 

mar

24

Jest przełom maja i czerwca, czyli Dzień Dziecka  J Prognozy zapowiadały ładną pogodę, raczej niewielki wiatr, a to jest kluczowe na Morzu Czerwonym.  Mamy w składzie  kobietę, która zaliczyła już kilka wypraw w różne zakątki świata, natomiast Safari po Morzu Czerwonym  jest dość męczące, gdyż łowi się długo, dla wytrwałych jest nawet możliwe łowienie nocne. Jednak Kasia radzi sobie dobrze, spinninguje wytrwale.
Mamy do dyspozycji bardzo przestronną, wygodną łódź bazę, klimatyzowane kabiny, dobrą kuchnię i oczywiście dwie łodzie poppingowe z przewodnikami. Pierwszy dzień jest dla mnie bardzo owocny, łowię kilka GT, kilka tuńczyków Dogtooth, Red Snappera, bluefina.  Pozostali wędkarze też nie próżnują, pada sporo ryb. Na ostatniej rafie, przy zachodzącym słońcu trafiamy na żerujące tuńczyki. Tam mam sporo brań, łowię 4 sztuki, w tym jednego ok. 20 kg, który skusił się na czarno-srebrnego poppera  Heru Cubera 150 g. Mam jeszcze branie ogromnego tuńczyka, który odprowadził Poppera do samej łodzi, a wcześniej kilkukrotnie „stukał” pyskiem przynętę. Nawet nasz przewodnik trochę się go przestraszył widząc taki okaz przy samej łodzi. Ocenił go na grubo  ponad 40 kg.
Kolejne dni nie są już tak bardzo obfitujące w brania, ale łowimy różne gatunki. Trafiają się barakudy, bluefiny, snappery, jobb fish , tuńczyki i oczywiście ulubione GT. W czasie przerw na lunch udaje nam się kilka razy posnoorkować. Rafy na południe od Marsa Alam ( w zasadzie od Hamaty) są przepiękne, prawie dziewicze. Widzimy pląsające delfiny, raz pojawia się nawet nad powierzchnią wody  płetwa rekina… Nie był duży, ale byłJ Poza poppingowaniem  łowimy na speed jigging i slow jigging. Mam sporo brań na slow – księżycówki, małe graniki, Red Job Fish, tuńczyki. Towarzyszy temu fajna zabawa, brania czuć na czułej szczytówce kija. Testuję nowe przynęty zakupione przed wyjazdem. Część z nich przypomina duże koguty z kolorowymi frędzlami.
Wieczorami po kolacji część z nas łowi na fileciki. Fajna zabawa, jest sporo brań. Ryby wypuszczamy, chyba że trafi się taka odpowiednia na zupę i wtedy wędruje ona do kosza, aby kolejnego wieczoru zagościć na naszych talerzach. Świeże ryby to podstawa. Kucharz przyrządza ryby smażone, grillowane, pieczone w kawałkach i w całości. Przygotowuje też pyszne sashimi, które zawsze bardzo szybko znika z talerzy.
Przez cały wyjazd humory dopisują. Dwóch kolegów jest praktycznie pierwszy raz na prawdziwym poppingu, sporo się uczą i od razu widać, że takie łowienie im odpowiada, deklarują chęć uczestnictwa w kolejnych wyprawach. Morze Czerwone jest dobrym akwenem do nauki. Jest blisko naszego kraju, ma tysiące raf przy których gromadzą się ryby,  jest chronione przez odpowiednie służby, czyste i nie przełowione. Oczywiście trzeba mieć trochę szczęścia, aby trafić na dobre żerowanie ryb, ale do pomocy mamy sprawdzonych przewodników, którzy znają swój fach i znają akwen. Zawsze coś doradzą.
Miejscowi  wędkarze łowią głownie na tradycyjny trolling i jigging, a wszystkie nowoczesne metody są raczej w powijakach. Przez to mamy szanse na ciekawe okazy, których tam nie brakuje.
Egiptu nigdy dosyć, warto tu wracać, także na wczasy, które można pogodzić z łowieniem.
 

mar

24

Madagskar przyciąga jak magnes. Ogromne akweny Oceanu Indyjskiego do obłowienia, super pogoda, najlepsi przewodnicy (nigdzie indziej nie spotkałem takich profesjonalistów), świetna kuchnia, pyszne owoce, przepiękna przyroda, świetna obsługa.
Trzeba tylko przyjechać, nastawić się na 6 dni ciężkiej pracy ( oj tak, popping i jigging w tropikach nie są lekkie…, to nie jest łowienie na paprochy czy kopytka… ), ale warto. Ryby są waleczne, biorą widowiskowo. Najciekawsze jest to, że nigdy nie wiesz, co zaatakuje Twoją przynętę. Może to być ryba 2-3 kg, średniaczek 10-15 kg, konkret 25-40 kg albo potwór 50-100 kg lub jeszcze więcej ! Trzeba być skupionym i przygotowanym na każdą ewentualność, bo ryby ( a szczególnie te większe nie uznają kompromisów). Po takie przyjechałem w kwietniu 2018 roku, za namową lokalnych przewodników, którzy właśnie ten miesiąc rekomendowali, jako najlepszy na złowienie okazu karanksa GT.  Już 9-ty rok uganiam się za tymi (i nie tylko) rybami po różnych krajach tropikalnych. Miałem kilka ogromnych GT (takich 40+) na kiju, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Rozgięta kotwica, plecionka przecięta o rafę, zbyt słabe zacięcie… Sporo można wymieniać.  Oczywiście sprzęt miałem odpowiedni: kołowrotek Shimano Stella 18000 SW, kij Tenryu 8’6” do 200 g (czyli popularna LUŚNIA), przypon fluorocarbonowy 200 Lb, plecionka Varivas Avani SMP do 120 lb, a do tego kilkadziesiąt Popperów i stickbaitów uzbrojonych w super mocne kotwice Owner oraz Shout.
Łowimy na północnym zachodzie Madagaskaru, w pobliżu Parku Narodowego Nosy Hara Marine National Park. Dwóch przewodników na ponad 10-io metrowej łodzi poppingowej dogadza nam na każdym kroku. Wiążą wytrzymałe węzły, zmieniają przynęty, pokazuja kierunek rzutów, wypatruja stad drobnicy (jak oni to widzą… !) czasami z odległości kilkuset metrów, podbierają ryby, robią zdjęcia przed ich uwolnieniem, szykują smaczny lunch. Żyć nie umierać! Do odpoczynku mamy do dyspozycji wygodny katamaran z indywidualnymi kabinami. Jest też spora kuchnia, gdzie każdego dnia przygotowują dla nas urozmaicone śniadania, smaczne lunche (spożywane na łodzi) oraz obfite kolacje poprzedzane przystawką. Zazwyczaj jest to saskimi ze świeżo złowionej ryby (tuńczyk żółto płetwy, tuńczyk Dogtooth, wahoo). Pychota. Potem kolacja z zupą rybną, daniem głównym z ryby lub befsztykiem z Zebu (miejscowa odmiana krowy), deser. Czuć  kuchnię francuską z domieszką malgaskiej. Rewelacja.
Ale oczywiście najważniejsze jest łowienie.   Już pierwszego dnia na rozległym blacie ze średnią  głębokością  20-24 metry łowimy kilka ładnych GT, barakudy, karanksy niebieskopłetwe. Przewodnicy zachęcają do intensywnego poppingu, dużymi przynętami. Zakładam sprawdzonego na Morzu Czerwonym Dekla uzbrojonego z tyłu w 1 kotwicę  Shout 6/0 oraz dodatkowo pojedynczy hak 13/0 na plecionce Assist Line 360 Lb dołączony do kółka przed przynętą. Taki sposób zbrojenia (zamiast 2 kotwic) powoduje, że podczas rzutu lub poppowania  kotwice nie zaczepiają się o przypon, więc nie ma „pustych” rzutów. Jeśli ryba zaatakuje poppera  od przodu, to jest szansa, że zaczepi się o hak dowieszony do przedniego kółka przy przyponie. Czasami przy prawidłowym zacięciu ryby za tylną kotwicę ryba w trakcie holu i nagłych zwrotów potrafi się dodatkowo zahaczyć o dyndający z przodu hak i tworzy się „parasol” powodujący wycieńczający hol, nawet przy mniejszej rybie, ale jest to wpisane w uroki łowienia tropikalnego. Pierwszy GT na Dekla ma ok. 15 kg. Luśnia szybko daje sobie z nim radę(tzn. ja z Luśnią…), ryba wraca do wody tak jak wszystkie karanksy. Potem mam kolejne branie, ale ryba spada. Rzucam dalej, bo czuję, że ryby są aktywne. Wreszcie widzę kolejny strzał ryby w poppera. Bryzgi wody. Oj, będzie się działo… Przewodnik krzyczy: Big GT, Big GT, potem: strike, strike, strike…, czyli zatnij, zatnij, zatnij… Oczywiście zacinam 3-4 razy. Kołowrotek pomimo hamulca dokręconego na „beton”  terkocze, plecionka tnie wodę, ryba idzie w dno. Na szczęście nie trafia na ostrą jak brzytwa rafę. Potem długie pompowanie, podciągnięcie ryby do łodzi i podebranie jej przez obu przewodników. Jeden chwycił za przypon, drugi za  płatwę ogonową. Ryba ląduje na pokładzie. Radość ogromna. Mierzymy GT, ma 122 cm do wcięcia w płetwie ogonowej. Według tabeli  z przeliczeniem na kilogramy ryba waży ok. 37-38 kg. Mój rekordowy GT i to już pierwszego dnia ! Robimy szybko zdjęcia, polewając GT wodą, także w otwory skrzelowe. Ryba w dobrej kondycji zostaje uwolniona, a my łowimy dalej. Każdy z nas doławia jeszcze co najmniej po 1 karanksie.
Humory dopisują. Drugiego dnia zmieniamy rejon łowienia, łowimy sporo ryb na jogging. Ja m. in. wyholowałem rekina ok. 20 kg na slow jigging, na małą przynętę. Hol  trwa dość długo, rekin zawsze po zobaczeniu łodzi ucieka na 30-40 metrów, potem trochę słabnie i daje się podciągnąć do łodzi. Przewodnicy zakładają mu pętlę z liny, można zrobić kilka fotek J Potem odpływa…
Trzeciego dnia następuje załamanie pogody, wieje niemiłosiernie. Chronimy się między wyspami w Parku Narodowym. Mimo złych warunków łowimy kilka ryb, m.in. ładnego grupera na stickbaita.
Czwarty dzień upływa pod znakiem jiggingu, pada sporo ryb na pilkery z głębokości 45-70 m.
Piątego dnia  na ogromnym blacie z głębokością ok28 m trafiamy na stada drobnicy, m.in. kolorowych fizylierów. Widać żerujące drapieżniki. Łowimy kilka sportowych GT.  Potem brania ustają. Ja dalej łowię na sprawdzone poppery, m.in. na kultowe Dumbbelle firmy River2Sea. To były moje pierwsze poppery, na nie łowiłem pierwsze GT na Morzu Czerwonym w 2011 roku. Tym razem też się sprawdziły. Branie następuje gwałtownie. Popper zostaje „zassany” z powierzchni i znika. To charakterystyczne dla dużych ryb. Rzeczywiście, to była bardzo duża ryba. Przez kilka minut trzymałem wędkę w  prawie wyprostowanych rękach – taka była siła ciągnięcia, a ja za wszelką cenę nie chciałem dopuścić, aby ryba doszła do dna i zetknęła się z rafą. Udało się. Ryba powoli słabła, a ja odzyskiwałem cenne metry plecionki.  W momencie, jak ukazała się pod powierzchnią, pode mną ugięły się nogi. To był prawdziwy okaz ! Ogromny GT.  Przewodnicy we dwóch wyciągnęli rybę na pokład. Popper na szczęście tkwił głęboko w paszczy GT, wystawało tylko ok. 5 cm. Dzięki temu hol był bezpieczny, ryba nie wypięła się, nie rozgięła kotwicy ( co było by prawdopodobne przy zacięciu z zewnątrz pyska. Zapanowała euforia na pokładzie . Wielki GT padł moim łupem. Miarka pokazuje 148 cm długości całkowitej, 140 cm do wcięcia w płetwie ogonowej. Ryba o wadze ok. 53 kg !!! Czyli nie z przedziału 40+, ale już nawet 50+ Jestem bardzo zmęczony, ale niesamowicie szczęśliwy.  Polewamy rybę wodą, robimy zdjęcia. Takie GT może się zdarzyć tylko raz w życiu.
Oczywiście wieczorem świętujemy nasz połów. Przy kolacji towarzyszą nam nasi przewodnicy i załoga katamaranu. Znajduje się muzyka malgaska i inicjujemy małe Disco na katamaranie. Chyba nie ma co się dziwić. Taki dzień. Taki GT. Taka atmooosferaJ
Ostatniego dnia wstajemy „trochę” zmęczeni. Humory jednak dopisują , łowimy cały dzień, a w międzyczasie na czas lunchu zawijamy do zatoki na Archipelagu Mitsio, gdzie mieści się baza wędkarska, w której byłem trzykrotnie. Tam jestem witany okrzykiem ”to samo”. Dla zainteresowanych wyjaśniam: baza dysponuje OPEN BAR-em w pakiecie, a obsługa szybko uczy się, jakie drinki preferuje wędkarz. Po pierwszym zamówieniu wystarczy powiedzieć ”to samo” i barman już wie, jakiego drinka ma przygotować…J
Wieczorem tradycyjnie pożegnalna kolacja z właścicielem firmy przewodników wędkarskich w restauracji Baobab, zdanie relacji z wyprawy i … umówienie się na kolejny wyjazd wiosną 2019. Po takiej wyprawie nie było innej alternatywy.
Ostatniego dnia odwiedzamy Park z lemurami, symbolem Madagaskaru. Część daje się sfotografować z bardzo bliska. Przewodni opowiada o lemurach oraz innych zwierzętach zamieszkujących park. Zwiedzamy także manufakturę zajmującą się produkcją czerwonego pieprzu. Rewelacja. Potem robimy zakupy, tradycyjnie stos magnesów, trochę przypraw i wracamy do hotelu. Po lunchu transport na lotnisko i powrót do Polski. Na szczęście w planach już kolejna wyprawa, więc kilkunastogodzinna podróż się nie dłuży się zbytnio.  Fajnie było 🙂
 

mar

24

Początek lutego, ferie zimowe. W Poznaniu Rybomania i masa znajomych do odwiedzenia, ale mój wybór pada na zimowe wczasy w Hurghadzie, oczywiście  połączone z wędkowaniem.
Nasz zaufany przewodnik Negrashi ma łódkę w Hurghadzie, zna miejsca wyśmienicie i zawsze w styczniu/lutym zachęca do połowu tuńczyka żółtopłetwego, który z Oceanu Indyjskiego zapuszcza się w te rejony na tarło. Szybko skrzykujemy się z Danielem De Niro i Wojtkiem-Ptysiem. Jedziemy! Super 5* hotel sprawdzonej niemieckiej sieci i 4 dni łowienia z naszym przewodnikiem.
Jest dobrze. Tuńczyki współpracują. Łowimy też piękne makrele królewskie na jogging oraz  kilka mniejszych ryb. Trochę ryb niestety spada z haków. Każdy z nas zalicza po kilka emocjonujących holi. Ostatniego dnia skupiamy się na poppingu. Pogoda rano nie rozpieszcza. Pada, wieje, pi_dzi ! Prognozy przewidują poprawę po 11:00 i rzeczywiście sprawdza się. Morze się uspokaja. Można poprowadzić Poppera. Łowię 5 GT na świetne polskie poppery ochrzczone przeze mnie nazwą DEKIEL (wielki dziób poppera przypominający pokrywkę od studzienki…, więc nazwa jak najbardziej słuszna J). Dekla jest ciężko wyrwać z wody, trzeba sztywnego kija i sporej siły, ale warto. Daje super odgłos, mocne „poppnięcie”, które uwielbiają GT i potrafią podnieść się do powierzchni nawet z głębokości ponad 30 metrów !
Polecam tego typu wczasy. Przewodnik odbierał nas o 7:30 z hotelu. Do portu mieliśmy ok. 15 minut, ok. 8:00 byliśmy już na wodzie. Łowienie 8 godzin, ok. 17:00 wracaliśmy do hotelu. Kąpiel, kilka GT drinków i byliśmy gotowi na kolację. Ciekawa opcja dla wędkarzy, którzy są skazani na wyjazdy z partnerkami. Po śniadanku partnerka na plażing, Wy na ryby. Przed 17:00 meldujecie  się w hotelu, jest czas na wspólną kolację, jakieś Disco czy inne aktywności J  Warto spróbować. To tylko 4 godziny lotu z Polski, a Morze Czerwone obfituje wiele gatunków ryb drapieżnych i nie ma tam dużej presji wędkarskiej. Polecam…, szczególnie zimą jako odskocznia od szarej rzeczywistości.
 

mar

24

Tym razem wracamy prawie jak do siebie. W sześcioosobowej grupie 4 osoby były na zeszłorocznej wyprawie, więc jesteśmy bogatsi o wcześniejsze doświadczenia. Sprzęt uzupełniony. Mocne kije, kołowrotki i plecionki zakupione, przynęty przyprawiające o kolorowy zawrót głowy ledwo mieszczą się w pudełkach. Ma to wpływ na gabaryty naszych bagaży, bo nijak nie mieścimy się w 20-to kilogramowym limicie przypadającym na 1 osobę i przy każdej odprawie musimy walczyć o jak najniższy wymiar kary za nadbagaż. Lecimy przez Mediolan, mamy czas na krótki wypad do europejskiej stolicy mody połączony ze smacznym obiadem w dobrej restauracji. Podróż upływa szybko, ale na lotnisku w Nosy Be podejrzanie długo czekamy na tuby z wędkami. Już wszyscy turyści opuścili halę przylotów (hala to dumnie powiedziane- jest to pomieszczenie wielkości kilkudziesięciu m. kw. z jedną malutką taśmą do bagaży), a my nadal jesteśmy bez podstawowych narzędzi do łowienia. W międzyczasie obserwujemy turystów opuszczających wyspę tym samolotem, którym my przylecieliśmy i cały bałagan z tym związany…. A jeśli tuby poleciały z powrotem ? Obsługa nie rozumie po angielsku (tu poza malgaskim obowiązuje j. francuski), ale jakoś dogadujemy się, że „długie” bagaże są gdzieś na płycie lotniska. Wreszcie widzimy pracowników obsługi niosących nasze tuby. Oczywiście nie ma nic za darmo. Za cudowne „odnalezienie” musimy zapłacić 15 EURO. Reszta zgodnie z planem. Przed lotniskiem czeka bus podstawiony przez przewodnika. Przejazd do hotelu nad samym Oceanem przebiega bez przygód (rok temu złapaliśmy gumę…). Spacerujemy po okolicy, jemy obiad składający się oczywiście z ryb i owoców morza, potem kąpiel cieplutkiej wodzie. Bajka. Temperatura powietrza ok. 30, wody ok. 28. Przed zmrokiem obserwujemy łodzie wędkarskie wracające z dziennych wypraw. Każda ma jakieś ciekawe ryby, więc jesteśmy dobrej myśli przed rozpoczynającym się kolejnego dnia 6-io dniowym turnusem wędkarskim.
Wieczorem spotykamy się z szefem firmy wędkarskiej, dopytujemy o efekty wcześniejszych grup, omawiamy strategię na kolejne dni. Potem kolacja w restauracji,  kilka drinków w barze z muzyką na żywo i powrót do hotelu, bo przecież następnego dnia rano start na ryby.
No właśnie: ryby ! Każdy jest zniecierpliwiony i „głodny” emocji związanych z połowem ryb tropikalnych. Poppery, stickbaity, pilkery w pełnej gotowości. Przewodnicy (po 2 osoby obsługi na każdej łodzi) montują nam zestawy, pieczołowicie wiążą przypony, sprawdzają wytrzymałość węzłów. Nie ma żartów, ryby tropikalne to podwodne parowozy, które wykorzystają każde słabe ogniwo zestawu, aby się uwolnić. Płyniemy w stronę Archipelagu Mitsio, gdzie znajduje się nasza docelowa baza. Są tam wygodne dwuosobowe bungalowy, przestronna jadalnia z Open Bar-em J, sklep wędkarski z najpotrzebniejszymi akcesoriami, gabinet masażu, w wszystko umiejscowione w zacisznej zatoce. W pobliżu dwie małe malgaskie wioski. Niezapomniany błogi klimat.
A jeśli chodzi o łowienie ryb… No cóż, 6 dni „ciężkiej pracy”od rana do wieczora z przerwą na lunch gdzieś na środku oceanu. Większość ryb łowimy na spinning i vertical jigging. Sporadycznie łowimy na trolling podczas przemieszczania się między miejscówkami zaznaczonymi na GPS-ie przez przewodników.
Pierwszego dnia widzimy pięknego rekina wielorybiego. Płynął przed nami, pomachał ogromną płetwą ogonową. Często obserwujemy żerujące ptaki, które zdradzają nam miejsce występowania drobnicy, a co za tym idzie, rewiry przebywania grubych drapieżników. Łowimy ładne GT, sporo makreli królewskich. Trafiają się graniki, snapery, barakudy.Mam branie żaglicy na stickbaita, tuż przy łodzi, ale niestety nie udaje mi się zaciąć ryby.
Każdego dnia po łowieniu czeka nas wyśmienita kilkudaniowa kolacja, w której oczywiście królują ryby i owoce morza. Trudno zachować umiar, kuchnia francusko-malgaska bardzo nam odpowiada, kucharze starają się bardzo urozmaicać serwowane dania.
W tej samej bazie jest jeszcze 4-o osobowa ekipa wędkarzy z Francji. Przy kolacji wymieniamy doświadczenia. Jednego Francuzi dnia łowią ogromnego rekina młota. Pokazują nam film z całą akcją i uwalnianiem rekina tuż przy łodzi. Super przeżycie.
Ostatniego dnia dopisuje mi niesamowity fart. Wypatrzyliśmy żerującą żaglicę. Była bardzo daleko, przewodnicy trochę podpłynęli. Potem zacząłem ją „nęcić” popperem. Żaglica reaguje na ruch i odgłos prowadzonej przynęty. Przewodnik poradził, abym zmienił przynętę na stickbaita (mniejszy, bardziej przypomina małą rybkę). Wybrałem popularnego sticka w kolorze makreli.  Daleki rzut, potem nierównomierne ściąganie (jak trochę chora rybka…) i nastąpił atak. Nie jest łatwo zaciąć żaglicę woblerem z dwoma kotwicami. Zazwyczaj łowi się je w trollingu na zestaw z pojedynczym hakiem (tak złowiłem kiedyś 4 żaglice w Kenii). Tym razem udało się. Oczywiście nastąpił daleki odjazd ryby, co najmniej 100-120 metrów. Potem kilka wyskoków. Za każdym razem starałem się amortyzować kijem, aby ryba nie miała luzu i nie wypięła się. Udało się. Po jakiś 10 minutach ostrożnego holu dociągnąłem żaglicę do łodzi. Przewodnicy wyciągnęli rybę na pokład. Miarka pokazała 237 cm całkowitej długości, czyli grubo powyżej 30 kg. Pierwsza wyholowana na spinning ! Wcześniej miałem kilka wyjść/ataków (Madagaskar, Egipt 2 razy), ale nigdy nie udawało mi się zaciąć tej przepięknej ryby.
Na wieczór wróciliśmy do hotelu. Wieczorem super kolacja w restauracji Baobab, kilka GT drinków
(GT=Gin&Tonic) i co… Oczywiście plany kolejnego powrotu na Madagaskar. Na moje pytanie, kiedy jest szansa na duże GT, przewodnicy sugerowali, że w kwietniu jest szansa na naprawdę duże GT (czyli takie 40+). Hmm… kwiecień ? Ok. To wracamy w kwietniu 2018.