Andamany, gdzieś między Indiami i Tajlandią

Autor muskie

mar

24

Kolejne urokliwe miejsce, na środku Morza Andamańskiego, które jest częścią Oceanu Indyjskiego. Wiosną 2019 roku, na początku kwietnia ponownie odwiedzam Indie. Tym razem jesteśmy na wschodnim wybrzeżu, skąd lecimy do Port Blair na Andamanach. Kolejny wyspiarski region, sąsiadujący z Archipelagiem Nikobarów. Kolejne miejsce znane z dobrych łowisk karanksów GT, tuńczyków i innych drapieżników.
Mieszkamy we czterech w małym hoteliku z widokiem na zatokę, kilkaset metrów   od portu, gdzie cumuje nasza łódka. Mamy dwóch doświadczonych przewodników. Dwa dni łowimy w pobliżu Port Blair, potem przemieszczamy się na tzw. Małe Andamany, rejon mało zamieszkały, kilkanaście lat wcześniej mocno spustoszony przez szalejące Tsunami. Widzimy ślady pozostawione przez żywioł. Niestety na wodzie ciągle towarzyszą nam łodzie konkurencji. Każdego dnia mijamy lub w zasięgu wzroku widzimy kilka z nich. To także profesjonalne łodzie poppingowe z wędkarzami uzbrojonymi po zęby. Każdy próbuje, nikt nie wymięka, ale chyba zbyt duża presja w regionie. Odbija się to na wynikach. Pomimo sprzyjającej pogody i sporego doświadczenia  zarówno przewodników jak i łowiących, efekty w szczególności na popping  są mizerne. Mamy wrażenie, jak by łowisko było przełowione.  Łowimy trochę GT, barrakudy, karanksy, pada tylko 1 tuńczyk żółtopetwy. W przerwach między castingiem próbujemy na verticala. Ja coraz odważniej stosuję metodę  slow jigging, która sprawdziła mi się podczas kilku poprzednich wypraw. Podobnie jest tym razem. Udaje mi się wyholować kilka ładnych tuńczyków zębatych Dogtooth, kilka Red Jobfish, padją też inne gatunki. Mam sporo brań nie do zatrzymania (tuńczyki zębate). Kołowrotek gra, plecionka znika w przyspieszonym tempie, niestety często ryba wchodzi w rafę/dno i zestaw jest urywany. Przewodnik uwiecznił kilka takich akcji na filmikach, mam co oglądać w domu… Ale jest sporo brań, nie zrażam się, przewodnik pomaga mi wiązać szybkie węzły. Koledzy, z początku niechętnie (wiadomo, każdy woli popping/casting!), ale z czasem też się przestawiają na jigging. Przychodzą efekty. Łowimy więcej tuńczyków. Jarek łowi takiego zębatego ok. 30 kg, potem poprawia podobnej wagi granikiem z rodzaju „kartofel” . Ma też ciekawą przygodę. W holowaną przez niego na pilkera rybę uderza inna, ogromna ryba. Pomimo pancernego sprzętu, hamulca Daiwy (do 30KG) ustawionego na beton ryba idzie bez zastanowienia, nie pomaga też pełne wychylenie z rękoma wyciągniętymi za burtę. Ryba schodzi, a Jarek wyciąga zmaltretowanego Jobfisha, z pyskiem sprasowanym jak z wyżymaczki… . Według oceny przewodnika amatorem tego Jobfisha był ogromny granik, może nawet prawie trzycyfrowy. Szkoda, że się dobrze nie zapiął. Byłaby niezła jazda. Ale i tak emocji nie brakowało.
Podsumowując, niedosyt z ulubionego poppingu powetowaliśmy trochę przyzwoitymi wynikami w jiggingu. Pojedliśmy smacznych rybek, kilka razy byliśmy w miejscowych restauracjach. Szczególnie jedna „Sea Shell” przypadła nam do gustu. Super zupa rybna, jeszcze lepsze  homary przygotowywane jako „live cooking”. We czterech płaciliśmy za jedzenie tyle, co w Warszawie zapłaciłbym samodzielnie.
Przewodnik dla każdego z nas naszykował pendrive ze zdjęciami i filmikami, które na bieżąco wykonywał. Bardzo dobra jakość zdjęć i bardzo fajna pamiątka. Mile wspominamy bajecznie słodkie winogrona bezpestkowe w kształcie fasolek, pyszne banany i różne wariacje drinków na bazie białego Bacardi, który był dostępny w sensownej cenie i wypełniał nam wieczorny czas rozmów, ustalania taktyki na kolejny dzień oraz snucia planów na kolejne wyprawy. Oczywiście w tropiki. Na uzależnienie nie ma innego lekarstwa.