mar

24

Tym razem wracamy prawie jak do siebie. W sześcioosobowej grupie 4 osoby były na zeszłorocznej wyprawie, więc jesteśmy bogatsi o wcześniejsze doświadczenia. Sprzęt uzupełniony. Mocne kije, kołowrotki i plecionki zakupione, przynęty przyprawiające o kolorowy zawrót głowy ledwo mieszczą się w pudełkach. Ma to wpływ na gabaryty naszych bagaży, bo nijak nie mieścimy się w 20-to kilogramowym limicie przypadającym na 1 osobę i przy każdej odprawie musimy walczyć o jak najniższy wymiar kary za nadbagaż. Lecimy przez Mediolan, mamy czas na krótki wypad do europejskiej stolicy mody połączony ze smacznym obiadem w dobrej restauracji. Podróż upływa szybko, ale na lotnisku w Nosy Be podejrzanie długo czekamy na tuby z wędkami. Już wszyscy turyści opuścili halę przylotów (hala to dumnie powiedziane- jest to pomieszczenie wielkości kilkudziesięciu m. kw. z jedną malutką taśmą do bagaży), a my nadal jesteśmy bez podstawowych narzędzi do łowienia. W międzyczasie obserwujemy turystów opuszczających wyspę tym samolotem, którym my przylecieliśmy i cały bałagan z tym związany…. A jeśli tuby poleciały z powrotem ? Obsługa nie rozumie po angielsku (tu poza malgaskim obowiązuje j. francuski), ale jakoś dogadujemy się, że „długie” bagaże są gdzieś na płycie lotniska. Wreszcie widzimy pracowników obsługi niosących nasze tuby. Oczywiście nie ma nic za darmo. Za cudowne „odnalezienie” musimy zapłacić 15 EURO. Reszta zgodnie z planem. Przed lotniskiem czeka bus podstawiony przez przewodnika. Przejazd do hotelu nad samym Oceanem przebiega bez przygód (rok temu złapaliśmy gumę…). Spacerujemy po okolicy, jemy obiad składający się oczywiście z ryb i owoców morza, potem kąpiel cieplutkiej wodzie. Bajka. Temperatura powietrza ok. 30, wody ok. 28. Przed zmrokiem obserwujemy łodzie wędkarskie wracające z dziennych wypraw. Każda ma jakieś ciekawe ryby, więc jesteśmy dobrej myśli przed rozpoczynającym się kolejnego dnia 6-io dniowym turnusem wędkarskim.
Wieczorem spotykamy się z szefem firmy wędkarskiej, dopytujemy o efekty wcześniejszych grup, omawiamy strategię na kolejne dni. Potem kolacja w restauracji,  kilka drinków w barze z muzyką na żywo i powrót do hotelu, bo przecież następnego dnia rano start na ryby.
No właśnie: ryby ! Każdy jest zniecierpliwiony i „głodny” emocji związanych z połowem ryb tropikalnych. Poppery, stickbaity, pilkery w pełnej gotowości. Przewodnicy (po 2 osoby obsługi na każdej łodzi) montują nam zestawy, pieczołowicie wiążą przypony, sprawdzają wytrzymałość węzłów. Nie ma żartów, ryby tropikalne to podwodne parowozy, które wykorzystają każde słabe ogniwo zestawu, aby się uwolnić. Płyniemy w stronę Archipelagu Mitsio, gdzie znajduje się nasza docelowa baza. Są tam wygodne dwuosobowe bungalowy, przestronna jadalnia z Open Bar-em J, sklep wędkarski z najpotrzebniejszymi akcesoriami, gabinet masażu, w wszystko umiejscowione w zacisznej zatoce. W pobliżu dwie małe malgaskie wioski. Niezapomniany błogi klimat.
A jeśli chodzi o łowienie ryb… No cóż, 6 dni „ciężkiej pracy”od rana do wieczora z przerwą na lunch gdzieś na środku oceanu. Większość ryb łowimy na spinning i vertical jigging. Sporadycznie łowimy na trolling podczas przemieszczania się między miejscówkami zaznaczonymi na GPS-ie przez przewodników.
Pierwszego dnia widzimy pięknego rekina wielorybiego. Płynął przed nami, pomachał ogromną płetwą ogonową. Często obserwujemy żerujące ptaki, które zdradzają nam miejsce występowania drobnicy, a co za tym idzie, rewiry przebywania grubych drapieżników. Łowimy ładne GT, sporo makreli królewskich. Trafiają się graniki, snapery, barakudy.Mam branie żaglicy na stickbaita, tuż przy łodzi, ale niestety nie udaje mi się zaciąć ryby.
Każdego dnia po łowieniu czeka nas wyśmienita kilkudaniowa kolacja, w której oczywiście królują ryby i owoce morza. Trudno zachować umiar, kuchnia francusko-malgaska bardzo nam odpowiada, kucharze starają się bardzo urozmaicać serwowane dania.
W tej samej bazie jest jeszcze 4-o osobowa ekipa wędkarzy z Francji. Przy kolacji wymieniamy doświadczenia. Jednego Francuzi dnia łowią ogromnego rekina młota. Pokazują nam film z całą akcją i uwalnianiem rekina tuż przy łodzi. Super przeżycie.
Ostatniego dnia dopisuje mi niesamowity fart. Wypatrzyliśmy żerującą żaglicę. Była bardzo daleko, przewodnicy trochę podpłynęli. Potem zacząłem ją „nęcić” popperem. Żaglica reaguje na ruch i odgłos prowadzonej przynęty. Przewodnik poradził, abym zmienił przynętę na stickbaita (mniejszy, bardziej przypomina małą rybkę). Wybrałem popularnego sticka w kolorze makreli.  Daleki rzut, potem nierównomierne ściąganie (jak trochę chora rybka…) i nastąpił atak. Nie jest łatwo zaciąć żaglicę woblerem z dwoma kotwicami. Zazwyczaj łowi się je w trollingu na zestaw z pojedynczym hakiem (tak złowiłem kiedyś 4 żaglice w Kenii). Tym razem udało się. Oczywiście nastąpił daleki odjazd ryby, co najmniej 100-120 metrów. Potem kilka wyskoków. Za każdym razem starałem się amortyzować kijem, aby ryba nie miała luzu i nie wypięła się. Udało się. Po jakiś 10 minutach ostrożnego holu dociągnąłem żaglicę do łodzi. Przewodnicy wyciągnęli rybę na pokład. Miarka pokazała 237 cm całkowitej długości, czyli grubo powyżej 30 kg. Pierwsza wyholowana na spinning ! Wcześniej miałem kilka wyjść/ataków (Madagaskar, Egipt 2 razy), ale nigdy nie udawało mi się zaciąć tej przepięknej ryby.
Na wieczór wróciliśmy do hotelu. Wieczorem super kolacja w restauracji Baobab, kilka GT drinków
(GT=Gin&Tonic) i co… Oczywiście plany kolejnego powrotu na Madagaskar. Na moje pytanie, kiedy jest szansa na duże GT, przewodnicy sugerowali, że w kwietniu jest szansa na naprawdę duże GT (czyli takie 40+). Hmm… kwiecień ? Ok. To wracamy w kwietniu 2018.
 

lip

24

Kolejny długo oczekiwany wyjazd w pobliskie tropiki miał miejsce pod koniec kwietnia. Tradycyjnie czekała nas mała nerwówka przy odprawie bagażu podręcznego, gdyż każdy z nas miał w przeciążonym podręcznym bagażu sporo sprzętu, w tym ciężkie pilkery (oczywiście nieuzbrojone), a wiadomo, że długie metalowe przedmioty nie są mile widziane na pokładzie samolotu. Koledzy puścili mnie pierwszego, na wabia. Wyjątkowo łatwo udało się wytłumaczyć urzędnikom, że te pogryzione pilkery już wielokrotnie latały z nami w różne zakątki świata i niejedną rybę widziały. Pogadałem z panami o rybach tropikalnych, a potem poinformowałem, że tych pięciu kolegów stojących za mną w kolejce ma podobny zestaw żelastwa w bagażu. Przeszło bez problemu. Nie spodobała im się jedynie 1,5 litrowa butla wody mineralnej w torbie Adama i powędrowała do kosza L
Czterogodzinna podróż do Marsa Alam szybko minęła, mieliśmy wygodne miejsca przy drzwiach awaryjnych. Na lotnisku czekał nasz przewodnik, zapakowaliśmy bagaże do klimatyzowanego busa i ruszyliśmy w stronę portu Hamata. Po drodze w urokliwym miasteczku portowym Port Ghalib smaczny lunch z zimnym piwem, potem zakupy na straganach w Marsa Alam. W porcie czekała na nas wygodna łódź baza. To była wyliftingowana duża łódź, na której już kiedyś, 6 lat temu pływaliśmy z ekipą programu Taaaka Ryba i nieodżałowanym Jurkiem Biedrzyckim. Wtedy powstały pierwsze filmy o połowach barakud, tuńczyków, graników i oczywiście GT. Aż się łezka w oku kręci….
Od razu zaczęliśmy montować sprzęt. Każdy z nas miał co najmniej 3 wędki – 2 do poppingu/spinningu i 1 do jiggowania. Sporo węzłów do wykonania, łączenie fluorocarbonu z plecionką wymaga precyzji i odpowiedniej techniki. Potem dobór przynęt „na początek”. Kilku wygłodniałych kolegów nie chciało czekać do rana, szybko zmontowali zestawy „na mięsko” i na kawałki kalmarów/sardynek zaczęli w porcie łowić drobne kolorowe rybki. Niestety dostaliśmy informację o załamaniu pogody. Szedł silny front z północy, od strony Hurghady, gdzie miała miejsce nawet burza piaskowa, z powodu której na 2 dni zamknięto szkoły w mieście. Władze portu Hamata otrzymały odgórną  decyzję o conajmniej 2 –dniowym zamknięciu portu i zakazie wypłynięć na otwarte morze. Jedna z naszych motorówek z 4 wędkarzami zdołała wypłynąć pierwszego dnia na pobliskie rafy i koledzy złowili pierwsze ryby, w tym kultowe GT. Po obiedzie czekała nas niestety całodobowa przerwa. Na szczęście mieliśmy rewelacyjnego kucharza, sporo lodu i wszelkie niezbędne składniki do drinków, czerwone wino  i  karty do brydża, więc czas w osłoniętym od wiatru porcie minął szybko. Nasz przewodnik dwoił się i troił, aby uzyskać zgodę na wcześniejsze wypłynięcie. Wiadomo, że głównie chodziło o nasze bezpieczeństwo, ale w okolicach portu jest kilka sporych wysp i część akwenu była osłonięta przed silnym wiatrem. Drugiego dnia po obiedzie  mogliśmy (tylko nasza łódź !) wypłynąć. Pozostałe statki stały w porcie, musiały czekać co najmniej do kolejnego   ranka. A  my, co prawda przy sporej (gasnącej) fali, mogliśmy wreszcie zasmakować w holach pierwszych ryb. Łowimy przepięknie ubarwione karanksy niebieskopłetwe, red snappery, barakudy i oczywiście waleczne karanksy GT. Trafiają się też inne gatunki, ponad metrowi kuzyni znanych nam belon, jobfishe, makrele królewskie. Na vertical jigging  łowimy pięknie ubarwione „księżycówki”, Piotr zacina ślicznego granika. Pychota ! Większość ryb oczywiście uwalniamy, ale codziennie jedna lub dwie najbardziej smakowite rybki trafiają w ręce naszego kreatywnego kucharza, a on w kuchni o powierzchni niecałych 2 m2 wyczarowuje pyszne zupy rybne, pieczone lub panierowane filety rybne, szykuje sashimi czy rybki duszone w warzywach. Do tego oczywiście ciekawe sałatki, makarony, warzywa, jarzynki, owoce. Na bogato, jak w dobrym hotelu. Kucharz jednogłośnie zasłużył u nas na dodatkowy napiwek i ostatniego dnia ku obopólnej radości wręczyłem mu zwitek zielonych banknotów J
Po wcześniejszej zmianie pogody spowodowanej przemieszczającym się frontem atmosferycznym ryby nie były zbyt aktywne. Pomimo tego dwóch kolegów poprawiło swoje życiówki. Tomek na poppera złowił pięknego GT o długości 120 cm (mierzone do wcięcia w płetwie). Paweł miał niewiele mniejszego, „tylko” 117 cm. Przy nich moje 110 cm wyglądało mniej okazale, ale też byłem zadowolony. Tradycyjnie największe ryby wygrały walkę. Ja na chlapakowatego proppera PINPOPPER, na najmocniejszą wędkę Tenryu zwaną pieszczotliwie LUŚNIĄ  miałem dość blisko łodzi potężne uderzenie GT. Ryba z gatunku 40+, naprawdę…. Plecionka Varivas PE 8 o wytrzymałości 120 lb nawinięta na Stellę 18000  i świeżo wykonany węzeł  dawały poczucie bezpieczeństwa. Widzieliśmy wszystko jak na dłoni.  Przewodnik zaczął odpływać od rafy w kierunku głębszej wody. Ryba była bardzo silna, wysnuła mi ponad 150 m plecionki. Zrobiła to jednak zbyt szybko, miałem trochę za słabo dokręcony hamulec (nie był w pozycji „BETON”) i niestety doszła do jakiejś ostrej jak brzytwa rafy. Reszty możecie się domyślić…. L Ale jestem wytrwały i wiem, że nadejdzie mój czas na GT 40 +. Może w listopadzie na Madagaskarze.
Z dnia na dzień pogoda się poprawiała. Mieliśmy możliwość szybkiego przemieszczania się motorówkami, fale nie były uciążliwe. Sporo przynęt zmienialiśmy, kombinowaliśmy z kolorami. Ja skupiałem się raczej na popperach, mam już nieźle opanowaną tę technikę łowienia. Koledzy sporo łowili na stickbaitsy. Dobrze sprawowały się sticki Kamatsu. Część z nich przed wyjazdem pomalował nam jeden z krajowych „lurebulderów”, mieliśmy przez to większy asortyment kolorystyczny. Warto było. Ryby chętnie atakowały różowe i czarno-srebrne przynęty. Był z nami Adam, poppingowy nowicjusz. Radził sobie nadzwyczaj dobrze, złowił sporo gatunków ryb i oczywiście dołączył do klubu „Skazanych na Popping” Zdeklarował się, że będzie nam towarzyszył przy kolejnych wyprawach w tropiki.
Przewodnik bardzo ładnie się zachował. Chciał nam zrekompensować ten jeden dzień stracony podczas oczekiwania w porcie na poprawę pogody. Normalnie powinniśmy zakończyć nasze 6-dniowe Safari w piątek po lunchu. Potem transfer do hotelu, nocleg i kolejnego dnia po obiedzie droga powrotna na lotnisko w Marsa Alam. Mr Negrashi zaproponował nam (bez dodatkowych kosztów !!!) cały dodatkowy dzień łowienia, czyli w piątek po lunchu do wieczora i w sobotę od rana do obiadu.  Super. Chłopaki byli bardzo zadowoleni. A że samolot do Warszawy mieliśmy dopiero po północy, to w drodze powrotnej przewodnik załatwił nam 3 pokoje w hotelu blisko lotniska. Rewelka. Mogliśmy się odświeżyć, wykąpać w basenie, zjeść dobrą kolację… Zupełnie, jak biali ludzie 🙂
Do Egiptu zawsze chętnie jeżdżę. Jest blisko, Morze Czerwone kryje w sobie wiele okazów, nie ma tam presji wędkarskiej, za to mnogość wysp i  podwodnych raf, górek stwarza idealne warunki dla schronienia i żerowania drapieżników. Poza tym korzystamy z usług najlepszego przewodnika, który od ponad dwudziestu pięciu  lat siedzi w branży. Doświadczenie zdobywał na jeziorze Nasera, gdzie nadal posiada kilkanaście jednostek pływających (motorówki, małe 2-3 osobowe łodzie bazy i 6-8 osobowe duże łodzie bazy, z flagowym statkiem Nubiana)  i świadczy usługi dla wędkarzy (spinningiści i muszkarze) oraz turystów zwiedzających piękne okolice j. Nasera na odcinku od Asuan do Abu Simbel. Potem, od 2010 roku zaczął profesjonalnie eksplorować Morze Czerwone. W porcie Hamata dysponuje dwoma szybkimi dwusilnikowymi motorówkami do poppingu i ma dostęp do różnych łodzi bazowych, w zależności   od liczby wędkarzy uczestniczących w Safari. Na stałe mieszka z rodziną w Hurghadzie, gdzie posiada dwusilnikową motorówkę do poppingu. Tam z kolei wypływa nią na łowienie dzienne, może jednorazowo zabrać 3 wedkarzy. W okolicach Hurghady jest wiele fajnych miejscówek, których nie znają przygodni „przyhotelowi” przewodnicy, skupiający się głównie na trollingu i łowieniu „z ręki” na mięsko…. Ja i moi koledzy już wielokrotnie korzystaliśmy z jego usług. Zawsze łowiliśmy fajne ryby na poppery i pilkery, kilka razy byli u niego muszkarze i też mieli sukcesy. Dwóch kolegów miało możliwość uczestniczyć w połowie mieczników. Też frajda, choć hol ryby z głębokości co najmniej 400 metrów jest morderczy… Ale fotka z miecznikiem jest bezcenna…
Teraz zaczęły się wakacje, czyli czas na „polskie tropiki”. Plażing, leżaking, lekki spinning…
Czekamy na nadejście jesieni, bo wtedy zaczyna się sezon na te prawdziwe tropikalne ryby. Będzie POPPING, JIGGING, POPPING, JIGGING, POPPING, JIGGING …..