Tym razem wracamy prawie jak do siebie. W sześcioosobowej grupie 4 osoby były na zeszłorocznej wyprawie, więc jesteśmy bogatsi o wcześniejsze doświadczenia. Sprzęt uzupełniony. Mocne kije, kołowrotki i plecionki zakupione, przynęty przyprawiające o kolorowy zawrót głowy ledwo mieszczą się w pudełkach. Ma to wpływ na gabaryty naszych bagaży, bo nijak nie mieścimy się w 20-to kilogramowym limicie przypadającym na 1 osobę i przy każdej odprawie musimy walczyć o jak najniższy wymiar kary za nadbagaż. Lecimy przez Mediolan, mamy czas na krótki wypad do europejskiej stolicy mody połączony ze smacznym obiadem w dobrej restauracji. Podróż upływa szybko, ale na lotnisku w Nosy Be podejrzanie długo czekamy na tuby z wędkami. Już wszyscy turyści opuścili halę przylotów (hala to dumnie powiedziane- jest to pomieszczenie wielkości kilkudziesięciu m. kw. z jedną malutką taśmą do bagaży), a my nadal jesteśmy bez podstawowych narzędzi do łowienia. W międzyczasie obserwujemy turystów opuszczających wyspę tym samolotem, którym my przylecieliśmy i cały bałagan z tym związany…. A jeśli tuby poleciały z powrotem ? Obsługa nie rozumie po angielsku (tu poza malgaskim obowiązuje j. francuski), ale jakoś dogadujemy się, że „długie” bagaże są gdzieś na płycie lotniska. Wreszcie widzimy pracowników obsługi niosących nasze tuby. Oczywiście nie ma nic za darmo. Za cudowne „odnalezienie” musimy zapłacić 15 EURO. Reszta zgodnie z planem. Przed lotniskiem czeka bus podstawiony przez przewodnika. Przejazd do hotelu nad samym Oceanem przebiega bez przygód (rok temu złapaliśmy gumę…). Spacerujemy po okolicy, jemy obiad składający się oczywiście z ryb i owoców morza, potem kąpiel cieplutkiej wodzie. Bajka. Temperatura powietrza ok. 30, wody ok. 28. Przed zmrokiem obserwujemy łodzie wędkarskie wracające z dziennych wypraw. Każda ma jakieś ciekawe ryby, więc jesteśmy dobrej myśli przed rozpoczynającym się kolejnego dnia 6-io dniowym turnusem wędkarskim.
Wieczorem spotykamy się z szefem firmy wędkarskiej, dopytujemy o efekty wcześniejszych grup, omawiamy strategię na kolejne dni. Potem kolacja w restauracji, kilka drinków w barze z muzyką na żywo i powrót do hotelu, bo przecież następnego dnia rano start na ryby.
No właśnie: ryby ! Każdy jest zniecierpliwiony i „głodny” emocji związanych z połowem ryb tropikalnych. Poppery, stickbaity, pilkery w pełnej gotowości. Przewodnicy (po 2 osoby obsługi na każdej łodzi) montują nam zestawy, pieczołowicie wiążą przypony, sprawdzają wytrzymałość węzłów. Nie ma żartów, ryby tropikalne to podwodne parowozy, które wykorzystają każde słabe ogniwo zestawu, aby się uwolnić. Płyniemy w stronę Archipelagu Mitsio, gdzie znajduje się nasza docelowa baza. Są tam wygodne dwuosobowe bungalowy, przestronna jadalnia z Open Bar-em J, sklep wędkarski z najpotrzebniejszymi akcesoriami, gabinet masażu, w wszystko umiejscowione w zacisznej zatoce. W pobliżu dwie małe malgaskie wioski. Niezapomniany błogi klimat.
A jeśli chodzi o łowienie ryb… No cóż, 6 dni „ciężkiej pracy”od rana do wieczora z przerwą na lunch gdzieś na środku oceanu. Większość ryb łowimy na spinning i vertical jigging. Sporadycznie łowimy na trolling podczas przemieszczania się między miejscówkami zaznaczonymi na GPS-ie przez przewodników.
Pierwszego dnia widzimy pięknego rekina wielorybiego. Płynął przed nami, pomachał ogromną płetwą ogonową. Często obserwujemy żerujące ptaki, które zdradzają nam miejsce występowania drobnicy, a co za tym idzie, rewiry przebywania grubych drapieżników. Łowimy ładne GT, sporo makreli królewskich. Trafiają się graniki, snapery, barakudy.Mam branie żaglicy na stickbaita, tuż przy łodzi, ale niestety nie udaje mi się zaciąć ryby.
Każdego dnia po łowieniu czeka nas wyśmienita kilkudaniowa kolacja, w której oczywiście królują ryby i owoce morza. Trudno zachować umiar, kuchnia francusko-malgaska bardzo nam odpowiada, kucharze starają się bardzo urozmaicać serwowane dania.
W tej samej bazie jest jeszcze 4-o osobowa ekipa wędkarzy z Francji. Przy kolacji wymieniamy doświadczenia. Jednego Francuzi dnia łowią ogromnego rekina młota. Pokazują nam film z całą akcją i uwalnianiem rekina tuż przy łodzi. Super przeżycie.
Ostatniego dnia dopisuje mi niesamowity fart. Wypatrzyliśmy żerującą żaglicę. Była bardzo daleko, przewodnicy trochę podpłynęli. Potem zacząłem ją „nęcić” popperem. Żaglica reaguje na ruch i odgłos prowadzonej przynęty. Przewodnik poradził, abym zmienił przynętę na stickbaita (mniejszy, bardziej przypomina małą rybkę). Wybrałem popularnego sticka w kolorze makreli. Daleki rzut, potem nierównomierne ściąganie (jak trochę chora rybka…) i nastąpił atak. Nie jest łatwo zaciąć żaglicę woblerem z dwoma kotwicami. Zazwyczaj łowi się je w trollingu na zestaw z pojedynczym hakiem (tak złowiłem kiedyś 4 żaglice w Kenii). Tym razem udało się. Oczywiście nastąpił daleki odjazd ryby, co najmniej 100-120 metrów. Potem kilka wyskoków. Za każdym razem starałem się amortyzować kijem, aby ryba nie miała luzu i nie wypięła się. Udało się. Po jakiś 10 minutach ostrożnego holu dociągnąłem żaglicę do łodzi. Przewodnicy wyciągnęli rybę na pokład. Miarka pokazała 237 cm całkowitej długości, czyli grubo powyżej 30 kg. Pierwsza wyholowana na spinning ! Wcześniej miałem kilka wyjść/ataków (Madagaskar, Egipt 2 razy), ale nigdy nie udawało mi się zaciąć tej przepięknej ryby.
Na wieczór wróciliśmy do hotelu. Wieczorem super kolacja w restauracji Baobab, kilka GT drinków
(GT=Gin&Tonic) i co… Oczywiście plany kolejnego powrotu na Madagaskar. Na moje pytanie, kiedy jest szansa na duże GT, przewodnicy sugerowali, że w kwietniu jest szansa na naprawdę duże GT (czyli takie 40+). Hmm… kwiecień ? Ok. To wracamy w kwietniu 2018.
mar
24