mar

16

Nie tak dawno – trzy miesiące temu – stanąłem na afrykańskiej ziemi w pobliżu Równika. Miłe wspomnienia wędkarskie i nie tylko… Przepiękne, kolorowe dorado, pierwsza żaglica w życiu, safari obfitujące w wiele dzikich zwierząt i przepyszne dojrzałe owoce egzotyczne…
Teraz znowu ląduję w Mombasie na wyprawie Big Game, aby zmierzyć się z dużymi rybami. Towarzyszy mi trzech wędkarzy – nieodłączny Deniro oraz Leszek i Piotrek z Wędkarskiego Świata. Koledzy pierwszy raz są w Kenii, ale szybko oswajają się z tutejszym klimatem. Jesteśmy tu na początku lutego, a różnica temperatur między Kenią a Polską wynosi ponad 50 stopni!

Temperatura w Kenii nawet w nocy oscyluje koło 30 stopni, a w dzień jest troszkę cieplej. Gościmy w eleganckim i kameralnym klubie wędkarskim w Mtwapa, nad samą zatoką, jakieś 30 km na północ od Mombasy. Wszędzie wokoło motywy wędkarskie, piękne trofea na ścianach – już na sam ich widok zaostrza nam się apetyt.

Oprócz nas, jest tylko dwóch Szwedów; szybko nawiązujemy kontakt. W Kenii są od wczoraj, dziś zaliczyli dwie żaglice. Okazuje się, że w Szwecji łowiłem na tych samych łowiskach, co oni. Wymieniamy opinie i jednocześnie oglądamy ich sprzęt, który z powodzeniem można stosować przy ciężkim spinningowaniu i popperowaniu morskim. Poza trollingiem, chcą spróbować łowienia spinningami przy rafach. Podobny sprzęt z dużym skutkiem stosowałem na Morzu Czerwonym.
Generalnie, w czasie głównego sezonu wędkarskiego, trwającego w Kenii od połowy grudnia do końca marca, wędkarze i przewodnicy nastawiają się głównie na żaglice i marliny. Te ryby budzą ogromne pożądanie i, uwierzcie mi, (wiem to po sobie, mam tak od 11 czerwca 2011 roku, kiedy koło wyspy Gomera na Kanarach złowiłem swojego pierwszego marlina), że nieukrywana duma ze złowienia marlina czy żaglicy, towarzyszyć nam będzie przy każdej okazji podczas spotkań i rozmów z wędkarską bracią na całym świecie.

Bardzo liczę na to, że po obecnej przygodzie wędkarskiej w Kenii będę mógł pochwalić się kolejnymi „ostronosymi” rybami.
Na żaglice
Mamy wyczarterowaną dużą, bardzo wygodną łódź wyposażoną w wysokiej jakości sprzęt do połowów Big Game na Oceanie Indyjskim. Dominują marki Penn i Shimano, które gwarantują niezawodność. Zawiaduje przewodnik Mohammed, który kunsztu wędkarskiego uczył się od ojca, a w weekendy regularnie towarzyszył mu na wodzie od siódmego roku życia.

Samodzielnie łowi od czternastu lat, więc zdajemy się na jego doświadczenie i znajomość łowiska. Mohammed cały czas wypatruje ryb z „bocianiego gniazda”, czyli stanowiska sterowania umieszczonego ok. 4 metrów nad pokładem. Obserwuje ruch ryb przy powierzchni wody, żerujące ptactwo, wyskakującą drobnicę. Jego pomocnik odpowiada za sprzęt, szykuje i dozbraja przynęty.
W odróżnieniu od połowów na Wyspach Kanaryjskich, w Kenii prawie wszystkie gumowe przynęty są dozbrajane i uatrakcyjniane filetem z ryby, lub całą martwą rybką. Podpatrujemy sposób zbrojenia – przyda nam się podczas wypraw na Morze Czerwone. Potrzebny jest tylko duży zapas włóczki akrylowej… Świetnie sprawdza się przy mocowaniu filetów do systemików z dwoma przeciwstawnie zamocowanymi hakami.

Jest nas czterech, więc losujemy kolejność holowania. Mam farta – będę pierwszy! Po około dwóch godzinach trolowania (mamy wypuszczone pięć wędek) następuje upragnione branie i słyszymy miły terkot towarzyszący żyłce wysnuwającej się z multiplikatora. Siadam w fotelu, mocuję końcówkę wędki w gnieździe, obserwuję wysnuwającą się żyłkę i po jej zatrzymaniu – zaczynam hol.
Ryba jest ponad 200 metrów od łodzi. Widzimy pierwsze wyskoki – to żaglica! Przypominam sobie listopadowy hol pierwszej mojej zdobyczy tego gatunku. Jest bardzo podobnie. Ryba błyskawicznie się przemieszcza. Raz jest na lewo od łodzi, zaraz potem na prawo, a za chwilę znów na lewo… Pomocnik obraca fotelem, aby wędka zawsze była skierowana w kierunku szalejącej ryby.
Kilkanaście metrów od łodzi znowu widzimy piękne wyskoki i tańce na ogonie, które koledzy skwapliwie uwieczniają w aparatach fotograficznych. Piotrek nagrywa film. Powiedział, że potrafi przerobić film, tak aby w zwolnionym tempie obejrzeć wyczyny żaglicy. Już się nie mogę doczekać „replaya” w kamerze.

Ryba jest wprawnie lądowana na pokład, oczywiście bez użycia osęki, chwytem za „nos” ręką ochronioną antypoślizgową rękawiczką. Widać, że przewodnicy mają dużą wprawę. Następuje szczęśliwy moment pamiątkowych fotek i po kilku minutach ryba w dobrej kondycji wraca do wody. Według oceny przewodnika ryba miała około 35 kg. Niezapomniane wrażenie pozostawia wygląd przepięknego żagla czyli płetwy grzbietowej, która po rozpostarciu stanowi niesamowity widok.

Niedługo później następuje kolejne branie żaglicy. Do holu siada nasz nr „2” czyli Daniel „Deniro”, ale niestety ryba spina się po kilku minutach. Prawdopodobnie była zbyt płytko zaczepiona i podczas szaleńczej walki zdołała się uwolnić.

Pod koniec dnia Leszek wyciąga pięknego wahoo, czyli bardzo waleczną makrelę królewską, ale wyraźnie odczuwamy u niego niedosyt – to miała być żaglica , a nie jakiś „łach” !

Przez kolejne cztery dni łowimy jeszcze kilka żaglic. Oczywiście, wszystkie po sesjach zdjęciowych trafiają do wody. Do tego dochodzą kolejne wahoo, w tym piękny kilkunastokilogramowy okaz złowiony przez Daniela.

Łowimy też kilka tuńczyków żółtopłetwych. Jednego dnia zabieramy dorodnego wahoo do klubu. Leszek gotuje pyszną zupę rybną. Daniel przygotowuje świetne sashimi i panierowane nugetsy. Częstujemy właścicielkę klubu i szefa firmy wędkarskiej. Po ich minach i komentarzach widać, ze dawno nie jedli takich delicji. Kolejnego dnia Daniel przygotowuje sashimi z tuńczyka żółtopłetwego. Czapki z głów. Szkoda, że nie widzieliście miny Piotrka, który do tej pory wzbraniał się przed jedzeniem surowego mięsa ryby. Pierwsze nasze namowy nie skutkowały. Mlaskanie też nie pomagało.

Dopiero jak powiedziałem mu, że Japończycy ustawiają się w kolejkach po tę jedną z najdroższych ryb na świecie i gotowi są zrobić sobie hara-kiri, jak jej nie kupią, przekonał się. Jego błogi uśmiech wystarczył, aby oddać niesamowite walory smakowe tego rarytasu, a komentarz w stylu ” to jest zajebiste” nie pozostawiał złudzeń.
Niespełnione marliny
W trakcie naszego pobytu mamy możliwość wzięcia udziału w zawodach wędkarskich. Startuje kilkanaście łodzi w dwóch kategoriach: łodzie amatorskie i łodzie prowadzone przez profesjonalistów (przewodników wędkarskich). Startujemy z bardzo bojowymi nastrojami, polska flaga dumnie powiewa na maszcie łodzi. Tego dnia jednak prześladuje nas pech. Najpierw tracimy pięknego marlina pasiastego. Widzę moment brania, następuje krótki odjazd, potem piękny wyskok marlina w odległości około 30 m od łodzi i nagle słychać trzask pękniętej żyłki w odległości kilku metrów od końcówki wędki. Ryba odpływa z przynętą.
Chwilę później na drugiej wędce mamy branie kolejnego marlina. Przewodnik przyspiesza, jak przy każdym braniu ryby, ale marlin nie zacina się prawidłowo i niestety spina się. Szkoda, bo gdyby został wyholowany przynajmniej jeden marlin, to w naszej kategorii zajęlibyśmy pierwsze miejsce.
A tak z jedną żaglicą na koncie zostaliśmy sklasyfikowani „dopiero” na trzecim miejscu. Też wyczyn, ale… Dwa zerwane marliny bardzo nas zdeprymowały. Pomimo tych niepowodzeń, stwierdzam, że zawodom wędkarskim towarzyszyła świetna atmosfera, a trzy czarne marliny złowione przez inne startujące załogi dodały smaku całemu przedsięwzięciu.

Największy marlin ważył ponad 90 kg. Trochę żałowaliśmy, że ryby zostały zabite i przywiezione do portu na ważenie, gdyż za ryby wypuszczone podczas zawodów (wystarczy udokumentowanie zdjęciami i komunikat do komisji sędziowskiej) też są przyznawane spore punkty. Przynajmniej mieliśmy naoczną możliwość przekonania się, że te szlachetne ryby pływają w Oceanie Indyjskim i dają się złowić.
Safari na lądzie
Szóstego dnia pobytu zaplanowaliśmy safari do Parku Narodowego Tsawo East. Wyruszyliśmy o świcie uzbrojeni w aparaty fotograficzne i kamery. Po około trzech godzinach jazdy samochodem wyposażonym w specjalnie podnoszony dach, dotarliśmy do bram parku, a potem przez osiem godzin pokonaliśmy ponad 200 km po wytyczonych szlakach, co chwila zatrzymując się w celu sfotografowania kolejnych gatunków dzikich zwierząt.

Mnóstwo słoni, lwy, zebry, żyrafy, bawoły, gazele, antylopy, guźce, strusie, małpy i dziesiątki gatunków ptaków. Niektóre zwierzęta przechodziły kilka metrów od naszego samochodu. Czasami aż zapierało dech w piersiach. Wszyscy byliśmy urzeczeni z tytułu tak bliskiego obcowania z naturą.

Ostatni dzień tygodniowego pobytu poświęcamy na atrakcje Mombasy. Najpierw ogromny Park Hallera ze stadem oswojonych żyraf, które możemy karmić z ręki, używając specjalnej karmy. Te dostojne zwierzaki są dość ufne i sprawiają nam wielką frajdę. Ponadto spotykamy kilkanaście gigantycznych, ponad stukilogramowych żółwi. Są bardzo cierpliwe i ochoczo pozują do zdjęć. Do tego wszędobylskie małpy, kilkadziesiąt krokodyli (na szczęście odgrodzone), hipopotamy, bawoły, setki ptaków. To robi wrażenie.

Potem zwiedzamy miejscową Starówkę, kupujemy kilka oryginalnych pamiątek (wcale nie Made in China), zaliczamy historyczny Fort Jezus, bazar z pysznymi owocami i wreszcie przychodzi czas na ostatnią atrakcję naszego pobytu w Kenii – kąpiel w Oceanie Indyjskim. Temperatura jest taka sama jak temperatura otoczenia. Bajka. Trochę pływamy w okularkach, obserwujemy bogaty, podwodny świat.

Jeszcze smaczny obiad w nadmorskiej restauracji, potem ostatnie minuty w klubowym basenie i trzeba się pakować. Tym razem różnica temperatur ma wynieść około 40 st. C, gdyż w kraju trochę się ociepliło. Wrażenia z pobytu w Afryce – super, fajne rybki zostały złowione, safari dostarczyło niezapomnianych wrażeń, a cała kenijska otoczka, pomimo bardzo dużej egzotyki i sporej biedy widocznej na każdym kroku, pozostawiła bardzo przychylne odczucia. Jest już pewne, że zawitamy tu ponownie, szczególnie ze względu na te zerwane marliny i przepiękne żaglice, których skoki i tańce na ogonie mam przed oczami praktycznie każdego dnia.

sty

1

Zawsze po złotej polskiej jesieni, przychodzi listopadowa aura, która rzadko okazuje się łaskawa. Aby lepiej przygotować się do zimy i naładować akumulatory na te krótkie szarobure dni, proponuję tygodniowy wypad do ciepłych krajów, a sugerując się odległością i cenami warto wybrać Egipt.

Blisko, niedrogo, stabilna pogoda, kraj przyjaźnie nastawiony dla turystów. Z tym tylko wyjątkiem, że zamiast smażyć się na egipskim słońcu, od rana do wieczora popijać cienkie drinki, przetaczać się z przyhotelowej restauracji na plażę czy basen, kilka razy dziennie objadać się do nieprzyzwoitości (bo przecież zazwyczaj mamy wykupiony pakiet all inclusive) wybieramy sześciodniowy pakiet wędkarski na jeziorze Nassera.

Korzystamy z tego samego samolotu, co półtorej setki naszych rodaków, tylko na lotnisku rozdzielamy się i lądujemy pod skrzydłami firmy przewodnika. Kuszą nas ogromne okonie nilowe, które wagowo dorastają do trzycyfrowych rozmiarów. Jezioro jest ogromne, ma ponad pięćset kilometrów długości, presja wędkarska jest znikoma, gdyż tylko kilka firm w Egipcie oferuje profesjonalną opiekę przewodników i dysponuje odpowiednią flotą mogącą obsłużyć wędkarzy.
***
Wiem od przewodników, że łowienie w pobliżu tamy w Asuanie jest mało interesujące. Zbyt dużo łodzi rybackich, statki wycieczkowe i bliskość półmilionowego miasta nie napawają optymizmem. Natomiast odleglejsze rejony, to prawdziwa oaza ciszy i spokoju, tysiące wysp i wysepek, niezliczone labirynty korytarzy wodnych wdzierających się między skały.

Firma przewodnika proponuje start z miejscowości odległej ok. 150 km od Asuanu, a zakończenie jakieś 200 km dalej na południe, w mieście Abu Simbel, słynącym ze świątyń faraona Ramzesa II i jego żony Nefretete, przeniesionych przed zalaniem zbiornika Nassera na bezpieczne miejsce na wzgórzu na obrzeżach miasta. Już wcześniej, podczas jednej z wypraw na jezioro Nassera zwiedzałem te przepiękne zabytki, widać tu duży kawałek historii sprzed kilku tysięcy lat. Polecam każdemu.

Polecone przez przewodników łowisko to bardzo ciekawy odcinek jeziora, prawie dziewiczy. Wszędzie wokoło stada ptaków, czasami na wyspach widoczni są Beduini ze swoimi stadami owiec, inne zwierzęta… I, oczywiście, ryby żyjące w tej bardzo czystej wodzie (opiekujący się nami Egipcjanie piją wodę prosto z jeziora).

Nasza siedmioosobowa ekipa łowi sporo okoni, głównie osobniki od 4 do 10 kg, ale zdarzają się większe. Łowimy też dużo ryb tygrysich, największa ma ok. 4 kg, ale wiemy, że trafiają się okazy powyżej 10 kg. Ostre zęby Tigerfish budzą respekt, każde wyhaczanie i uwalnianie takiej ryby to nie lada wyzwanie. I ryzyko.

Hol tygrysiej budzi ogromne emocje. Ryba jest niesamowicie szybka, skacze, potrafi zaatakować mniejszą holowaną właśnie rybę. Łowimy metodą spinningową, trollingową i trochę jigujemy na głębszych partiach jeziora.

Czasami łowimy z brzegu, ze skałek, szczególnie w miejscach, gdzie blisko jest dość duży spadek i można dociągnąć przynętę prawie pod nogi. Sporo brań mamy właśnie spod nóg, na prawie wyciąganą już z wody przynętę.
***
Przynęty – jak na duże szczupaki. Przeważają ripery od 15 cm wzwyż, woblery od 14 cm nawet do 25 cm, schodzące na głębokość 4-7 metrów i spore błystki wahadłowe oraz obrotówki 4, 5. Kolory jaskrawe, agresywne, różnokolorowe okoniopodobne i flagowce. Gumy też te bardziej kolorowe. Te z brokatem są częściej atakowane.

Oczywiście, konieczne są mocne i długie przypony, nawet ponadmetrowej długości z fluorocarbonu lub plecionki stalowej. Dno jeziora najeżone jest ostrymi skałami, ryby w czasie holu wyprawiają różne harce, więc długi przypon jest jak najbardziej zasadny.

Przewodnik zaleca nam stosowanie wzmacnianych kółek łącznikowych i bardzo mocne kotwice, najlepiej Owner. Fabryczne kółka i kotwice montowane nawet przy markowych woblerach może nadają się na nasze szczupaki, bolenie czy sandacze, ale na tutejsze ryby raczej są za słabe. Często skaczące okonie nilowe bez problemu rozginają groty i uwalniają się, nie dając możliwości zrobienia pamiątkowej fotki.

Przez sześć dni nie próżnujemy, łowimy dużo pięknych ryb. Największy okoń Kamila ma prawie 30 kg! Kilkanaście minut pasjonującego holu, kilka skoków i potem upragnione sesja zdjęciowa w wodzie. Tak, jak do tej pory mogliśmy tylko oglądać na zdjęciach w gazetach wędkarskich. Marzenia się spełniają.

Ten gruby zwierz skusił się na 14. cm Super Shad Rapa, w którym wcześniej wymieniliśmy kółka i kotwice. Całe szczęście, bo okoń długo nie dawał za wygraną. A Kamil ustanowił swoją „życiówkę” i spośród kilku dotychczasowych wypraw na jezioro Nassera jest to największy okoń złowiony przez Polaka.

Jeśli ktoś z czytających ten artykuł posiada informacje o większym okazie złowionym przez naszych rodaków, to chętnie poznam więcej szczegółów.
***
Ważne, że jesteśmy pod stałą opieką fachowych przewodników wędkarskich. Na tej ogromnej połaci wodnej sobie tylko znanym sposobem wybierają miejsca, gdzie co raz mamy kontakt z rybą. Znają jezioro, jak własną kieszeń. Jeden z nich łowi tu od 26, drugi od 20 lat. Wystarczy, że powiemy, jaki sposób wędkowania nam odpowiada w danym momencie (spinningowanie, jigowanie nad dnem albo przy górkach lub trolowanie), a oni momentalnie odpalają silniki i za chwilę wskazują nam kolejne miejsce „warte grzechu”.

Statek baza podąża za naszymi motorówkami. Kucharz gotuje pyszne potrawy, na nasze życzenie często w menu jest ryba. Na moje zamówienie załatwiają od rybaków świeżutkie tilapie i na kolację mamy pielęgnicę z grilla. Palce lizać!

Śpimy w wygodnych dwuosobowych kabinach, agregat prądowy zapewnia światło i ciepłą wodę. Możemy ładować sprzęt foto i komórki, choć rozmów prowadzimy niewiele. Raz, że są bardzo drogie, prawie dziesięć zł za minutę, dwa, że i tak rzadko mamy zasięg. W końcu jesteśmy z dala od cywilizacji. Przewodnik posiada telefon satelitarny, w razie potrzeby mamy kontakt ze światem.
Sześć dni na wodzie szybko mija. Klimatyzowany bus przewodnika zawozi nas do hotelu w Asuanie. Po kolacji możemy pójść na spacer, pozachwycać się nocnym życiem na ruchliwych bazarowych uliczkach pełnych kolorowych stoisk i straganów.
***
Ostatniego dnia ten sam bus z uczynnym kierowcą (który wie, że dostanie sowity napiwek, ale w końcu dźwigał nasze ciężkie od sprzętu bagaże) odwozi na lotnisko. Tam, w czarterze spotykamy tych samych (ale bardziej opalonych) rodaków, którzy spędzili leniwy tydzień, nie oddalając się zbytnio od leżaków, restauracji i barów hotelowych.

My wracamy z czynnie naładowanymi akumulatorami, bogatsi o niezapomniane wędkarskie doświadczenia. I, oczywiście, snujemy kolejne plany aktywnego pobytu w przyjaznym Egipcie. Tym razem celem będzie sześciodniowa wyprawa na Morze Czerwone. Te samo morze, w którym przy hotelowych pomostach pływają nasi rodacy i podziwiają „troszkę zadeptane rafy koralowe”.

My będziemy też pływać i podziwiać „prawie dziewicze” rafy w przerwach między wędkowaniem, ale będzie to kilkaset kilometrów od przepełnionych kurortów, na otwartym morzu. I tak przez 24 godziny na dobę, przez 6 dni… Byle do wiosny!

Jak ten Hemingway

Autor muskie

lip

23

Wydawało mi się, że namierzę miejsce w Internecie, znajdę port i przewodnika, pojadę i złowię. Naoglądałem się zdjęć, filmów na You Tube… Innym się udało, dlaczego mnie miało by się nie udać…

To była moja czwarta wyprawa na Wyspy Kanaryjskie. Już po pierwszych dwóch, gdzie testowaliśmy łącznie czterech przewodników, wiedziałem, że tylko z Leo mam realną szansę na złowienie ryby życia. Zdecydowanie wyróżniał się z grupy przewodników profesjonalizmem, doskonale przygotowanym, markowym sprzętem, dbałością o każdy, najdrobniejszy
element zestawu, a przede wszystkim uczciwym podejściem do klienta.
Łowiliśmy już barakudy, bonito, makrele, wielkie płaszczki, małe tuńczyki, ale pomimo usilnych prób brakowało nam ryby marzeń – marlina. Leo w swojej ponad dwudziestoletniej karierze ma na rozkładzie kilkaset marlinów, a największy okaz ważył 454,5 kg.

W maju 2009 roku w pobliżu wyspy Gonera wędkarze łowią marlina 537,5 kg. Do dziś jest to absolutny rekord Wysp Kanaryjskich. Pomyśleć, że dokładnie tego pamiętnego dnia byliśmy z Danielem „Deniro” na Gomerze na objazdowej wycieczce jeepami, a tuż obok nas ktoś złowił rekordowego marlina…

To rozgrzało nasze apetyty. W tym roku wybraliśmy czerwcowy termin pokrywający się z dorocznymi Międzynarodowymi Zawodami Big Game wokół wyspy Gomera. Zgłosiliśmy swój udział jako Muskie Big Game Team, a drużynę stanowili Daniel „Deniro, Wojtek „Ptyś”, jego syn Kamil, nasz bratanek Węgier Laci ożeniony z Polką i ja, także od czasów studiów w Budapeszcie znający węgierski.

Doświadczenie mówi, że wędkarze i tak zawsze znajdą wspólny język. W tegorocznej XI edycji zawodów bierze udział 36 gotowych na wszystko załóg. Przepiękne łodzie, super sprzęt, świetna atmosfera. Każdy przyjechał tu z apetytem na marliny , a kilkudniowe wcześniejsze „treningi” pokazują, że są brania. Pada kilka marlinów, kilka się urywa.

Zawody trwają dwa dni, każdego dnia dziewięć godzin morskiego trollingu, przy pięciu rozłożonych wędkach. Słowo wędka pasuje do wyglądu sprzętu, ale po wzięciu w ręce tego dwumetrowego, jednoczęściowego kija do szczoty o akcji 130 Lb i szczytówce o średnicy prawie 2 cm, zastanawiamy się, jaka ryba choć trochę go ugnie.
Do tego ogromny multiplikator o wielkości 130 lb.  Leo ma dwa zestawy Shimano i trzy zestawy Penn. Najlepsze, co jest dostępne na rynku. Żyłka główna rodem z Japonii, nawój ponad 900 m o wytrzymałości 62 kg, do tego dołączony żyłkowy spleciony łącznik i na końcu specjalny przypon o średnicy 3 mm.

Po doholowaniu ryby do łodzi pomocnik kapitana chwyta ręką (w rękawicach ochronnych) za ten gruby przypon i dociąga rybę do łodzi. Podczas zawodów wszystkie ryby są wypuszczane, więc wyhaczanie marlina następuje przy burcie łodzi. Jedna osoba zakłada specjalną pętlę zaciskową na nos marlina, a druga uwalnia rybę z haka. Udokumentowaniem połowu maja być zdjęcia wykonanie specjalnym zaplombowanym aparatem dostarczonym przez sędziów każdej załodze.

Fakt złowienia ryby potwierdza się przez radio lub telefonicznie u sędziów. Liczy się kolejność i ilość złowionych ryb, wielkość ma znaczenie drugorzędne. Wyjątek stanowi okaz powyżej 1000 lb (ponad 453,6 kg). Wtedy można przywieść rybę do portu, oficjalnie zważyć i „szczęśliwiec” może zostać wpisany do specjalnego prestiżowego rejestru osób mających na rozkładzie „GRANDE MARLIN”, czyli okaz powyżej 1000 Lb.

Za taką rybę jest dodawana  10%  premia punktowa. Ale uwaga: jeśli ktoś źle oszacuje wagę ryby i w porcie okaże się, że ryba waży poniżej 900 Lb, to łowca otrzymuje punkty karne.

Marliny łowi się głównie w trollingu, na wielkie kolorowe przynęty przypominające kałamarnice, uzbrojone w dwa ogromne pojedyncze haki. Łodzie są specjalnie dostosowane do takiej metody połowu. Ponad czterometrowe aluminiowe wysięgniki z systemem linek i klipsów pozwalają na równoległe prowadzenie kilku przynęt w bezpiecznej odległości od siebie.

Podczas brania żyłka wypina się z klipsa i następuje długo oczekiwany gwizd żyłki wysnuwanej z kołowrotka. Wówczas szybko należy zwinąć pozostałe wędki, a osoba, która jako pierwsza ma holować marlina, samodzielnie musi wyjąć wędkę z uchwytu burtowego, usiąść w obrotowym fotelu, umieścić dolnik w gnieździe fotela i po zapięciu pasa i przypięciu wędki linkami zabezpieczającymi zacząć „pompowanie”.
Zazwyczaj wędkarze holują rybę kilka, kilkanaście minut i następuje zmiana holującego. Kapitan steruje łodzią z wysokiego mostka, ustawia ją najkorzystniej do warunków pogodowych i udziela rad, jak należy postępować w każdej fazie holu.
Niestety, podczas zawodów, aby ryba była zaliczona, musi być holowana i wyciągnięta przez jednego wędkarza. Już pierwszego dnia zawodów ustalamy, że ja będę tym wybrańcem. Dla mnie też nie jest to łatwa decyzja, bo co będzie jak coś zawalę albo nie dam rady i spuchnę?
Pierwszego dnia zawodów 36 uzbrojonych po zęby załóg nerwowo zajmuje miejsce na wylocie z portu San  Sebastian i na radiową komendę sędziego z ogromnym rykiem wielokonnych silników jednocześnie rusza na łowisko. Widok niesamowity. Ogromna szybkość, każdy chce być jak najszybciej na łowisku, wypuścić zestawy i czekać na upragnione branie. Liczy się przecież kolejność wyciągnięcia ryb, a trzy główne nagrody o wartości 6000, 3000, 1500 EURO też robią swoje (podnoszą adrenalinę).

Pierwszego dnia na siedmiu łodziach pada siedem marlinów. Pięć innych miało brania, ale ryby zerwały się podczas holu.

Marliny walczą bardzo widowiskowo. Wielokrotnie wyskakują z wody, zmieniają kierunek ucieczki, nurkują w stronę dna, czy też odjeżdżają wysnuwając jednorazowo kilkaset metrów żyłki. My niestety wracamy bez brania. Uroczysta, bardzo elegancka kolacja nieco poprawiam nam humory.

Rozmawiam z kilkoma dzisiejszymi szczęśliwcami, zbieram doświadczenia, a wieczór kończymy w pubie wędkarskim u Manolo, gdzie na dużym telewizorze non stop lecą filmy wędkarskie poświęcone głównie marlinom, żaglicom i ogromnym tuńczykom.

Puszczamy i my nasz film o jesiotrach i łososiach z Kanady. Podoba się.
Drugiego dnia znów gorączkowe wyczekiwane na komendę sędziego i poszli… Druga dziewięciogodzinna tura przed nami. Około godziny trzynastej następuje upragniony „strzał”,  kołowrotek gwiżdże jak oszalały, żyłki ubywa w tempie światła. Na szczęście jest zapas około 900 m linki…

Szybko zwijamy pozostałe wędki, chwytam tę z ryba na końcu i wreszcie czuje ją. Jest, walczy. Siadam w fotelu, załoga zapina pas, a nasza drużyna dopinguje mnie na różne sposoby. Każdy ma swoje zadanie do wykonania. Deniro ma obracać fotelem tak, aby wędka była skierowana ciągle w stronę ryby. Ptyś uwiecznia całą akcję na kamerze, dodając swoje kwieciste  komentarze, Laci zajął miejsce na bocianim gnieździe i aparatem fotograficznym ma udokumentować złowienie marlina.

Wszyscy podnieceni jak strusie. Pierwsze skoki ryba wykonuje około 300 m od łodzi.  Niezła perspektywa holu. Musiałem to zrobić sam bez niczyjej pomocy. Hol jest nietypowy, wędka umieszczona w centralnym miejscu fotela, prawą ręką skręcam korbkę (wtedy gdy ryba mi na to pozwala) a lewą „tylko” układam żyłkę na kołowrotku, aby nawój był równomierny. Duże multiplikatory nie posiadają wodzika. Po prostu nie wytrzymałby podczas brania ryby.

W ogóle nie dotykam wędki. Pompowanie odbywa się przy pomocy całego ciała, ale głównie pracują mięśnie nóg, zapartych o specjalny stopień fotela i mięśnie pleców (trochę podobnie jak wioślarze). Ryba skacze jeszcze kilka razy, ma jeszcze parę zrywów, a potem nurkuje w stronę dna.

Doskonale pamiętam wcześniejsze rozmowy z przewodnikiem, nie mogę dopuścić, aby marlin poszedł w dno. Często zdarza się, że podczas długotrwałego holu ryba ginie z wycieńczenia, opada na dno, a wtedy podniesienie z kilkuset metrów takiego potwora na żyłce o wytrzymałości 62 kg jest niemożliwe.
Na szczęście, zachowuję siły i przy coraz głośniejszych okrzykach kolegów udaje mi się dociągnąć marlina do łodzi. Teraz wkraczają pomocnicy przewodnika. Raul chwyta za gruby przypon, dociąga ogromną rybę do burty, a Carlos sprawnie zaciska pętlę na nosie szamoczącej się ryby. Raul wyhacza zdobycz… Laci w międzyczasie robi zdjęcia i ryba odpływa.
Następuje euforia i okrzyki radości. Przewodnik ocenia marlina na „dobre” 200 kg!!! Leo zgłasza rybę sędziemu i dowiaduje się jesteśmy na 9 miejscu, a żadna z załóg nie ma jeszcze drugiej ryby. Jak w miarę szybko złowimy drugiego marlina,  mamy szansę na miejsce na podium.
Jednak to dwie miejscowe załogi doławiają po drugim marlinie i to one dzielą między siebie dwa pierwsze miejsca. Wieczorem znów uroczysty bankiet, potem ogłoszenie wyników, wręczenie pamiątkowych pucharów oraz czeków dla zwycięzców. Tego wieczoru my też tryskamy humorami, dzielimy się wrażeniami. Ostatecznie plasujemy się na dobrym, dziewiątym miejscu.
Na zawodach łącznie pada 12 marlinów, a 9 zrywa się podczas holu. Łowienie tych wspaniałych ryb wymaga cierpliwości i pokory. W każdej chwili można zmienić zestawy na lżejsze i zapolować na wszędobylskie bonito, barakudy czy inne ryby, ale jeśli chce się złowić marlina, to nie warto się rozdrabniać.
Kolejnego dnia, już po zawodach mamy trzy brania marlina, ale ryba nie zahacza się prawidłowo. Na osłodę, na przynętę marlinową łowimy ogromnego tuńczyka żółtopłetwego o wadze 80 kg. Pieknie walczył, holował go Laci na zmianę z Danielem. Przewodnik decyduje, że ryba zostanie zabrana.
W porcie robimy sesję zdjęciową, zbiera się spory tłumek ciekawskich. Następnego dnia podczas lunchu na łodzi, delektujemy się przepysznym sashimi z tuńczyka, a na kolacje udajemy się do małej, lokalnej restauracji, gdzie zostają nam przygotowane steki ze złowionego tuńczyka. Ucztujemy do woli.
Po powrocie z Gomery na Teneryfę  wypożyczamy samochód i zwiedzamy tę uroczą wyspę, zaliczając miedzy innymi wulkan Teide, położony na wysokości 3718 m n.p.m. i oglądamy słynne klify Los Gigantes o wysokości powyżej 600 m.
Ostatniego dnia inna łódź przywozi do portu bliźniaczego do naszego marlina, ważącego równe 200 kg. Robimy zdjęcia, a wiszące w porcie trofeum od razu przyciąga chętnych, którzy zapisują się na rejsy wędkarskie, nawet z całymi rodzinami.

Wszyscy jesteśmy zgodni co do planów na drugi tydzień czerwca 2012. Przyjedziemy znowu  na zawody na Gomerę. Na Wyspach Kanaryjskich sezon wędkarski trwa cały rok, pogoda jest stabilna przez okrągłe 12 miesięcy. Najlepszy okres na marliny przypada od maja do września. Oczywiście marzy nam się zaliczenia marlina z kategorii „GRANDE”…
Więcej informacji u autora tekstu, adres: wyprawy@muskie.pl.

mar

2

Jak się masz, wszystko za darmo, zajebista cena, mucha rucha karalucha, dobra zupa z bobra”. Egipscy handlarze z bazaru w Asuanie bezbłędnie rozpoznają Polaków i w różny, często niekonwencjonalny sposób namawiają do odwiedzin ich stoiska.
Od razu widać, że „ nasi tu byli” Piszę ten tekst w kilka dni po powrocie z dwutygodniowej wyprawy, dziesięć dni od momentu rozpoczęcia rozruchów w Kairze i Aleksandrii. Przyszłość pokaże, kiedy będziemy mieli możliwość powrotu na Ziemię Faraonów.

Po zeszłorocznej marcowej wyprawie byłem już o wiele mądrzejszy. Odpowiedni sprzęt, zapas woblerów o średniej długości 14 cm, penetrujących wodę między 4-9 m, mocne kotwice, wzmacniane kółeczka, przypony flouorokarbonowe o średnicy 0,7-0,8 mm, a do tego różnokolorowe gumy, z których większość miała około 15 cm długości, mocne haki z główkami 35-50g.
Zimą okonie nilowe szykują się do wiosennego tarła i są niesamowicie agresywne. Większość złowionych ryb mierzy od 85-105 cm, waga oscyluje między 8 a 15 kg. W naszej ekipie pada też kilka okazów, największy waży prawie 30 kg.

Łowimy kilkoma metodami. Poza trolingiem sporo spinningujemy, szczególnie przy kamiennych wyspach i na górkach podwodnych, które bezbłędnie namierzają przewodnicy. Na blatach o głębokości ok. 10 m jigujemy w pionie dużymi gumami – sposób trochę podobny do łowienia dorszy na Bałtyku.
Szczególnie emocjonujący jest hol dużego okonia na sprzęcie spinningowym. Wędka około 3 m długości, ciężar wyrzutu do 100 g i kołowrotek spinningowy dają dużo większą frajdę z holu, niż trolingowy króciak 30-50 funtowy z multiplikatorem. Ale nie zapominamy o tym, że w każdym momencie może się nam trafić ryba 3-cyfrowa i sprzęt musi być niezawodny.

Okoń nilowy w Jeziorze Nassera warunki do rozwoju ma doskonałe. Akwen jest ogromny, ponad 500 km długości, tysiące wysp i wysepek, zatok i mnóstwo tilapii, głównego pokarmu tego drapieżnika.

Podczas łowienia okoni nilowych częstym przyłowem jest Tigerfish – ryba tygrysia. To bardzo sportowa ryba, piekielnie silna i szybka, walczy zaciekle do końca. Jej ogromne, ostre zęby zostawiają trwałe ślady na naszych przynętach (gumy są raczej przynętami jednorazowymi). Przepiękne ubarwienie, jeden wielki mięsień, okazała płetwa ogonowa. Ta ryba działa na mnie jak magnes. Chce się tutaj wracać dla Tigerfish. Łowię kilka okazów między 3-4 kg, a największa sztuka (według oceny przewodnika 6-7 kg) po emocjonującym holu wypluwa pokiereszowany wobler tuż przy łodzi. Dziura w Rapali po zębie ryby tygrysiej ma prawie wielkość monety jednogroszowej. 100 % respektu dla tej ryby.

Ciekawe, że w ogóle nie widać wędkarzy. Presja wędkarska jest znikoma, natomiast jest sporo rybaków nastawionych głównie na tilapię.
Jest z nami ekipa telewizyjna programu „Taaka Ryba”, pływamy blisko siebie, filmowane są hole ryb, które niedługo będzie można zobaczyć w przygotowanych przez ekipę filmach. Kilka okoni łowimy spinningując już po zapadnięciu zmroku, głównie na woblery flagowce i wściekłozielone duże ripery. Hol metrowa w trakcie prawdziwych egipskich ciemności jest bardzo emocjonujący. W trakcie sześciu dni łowienia przemierzamy na jeziorze odcinek grubo ponad 100 km.

Naszą ruchomą bazę stanowi wygodna łódź z dwuosobowymi kabinami, toaletami z ciepłą wodą i górnym pokładem służącym jako jadalnia i miejsce do wieczornych opowiadań o naszych dokonaniach, natomiast łowimy z szybkich i wygodnych 2-3 osobowych motorówek.

Każda jest kierowana przez profesjonalnego przewodnika. Posiłki są świetnie przygotowane, egipska załoga spisuje się rewelacyjnie. Ekipa uczestników wyprawy współpracują bez zarzutu , przez cały pobyt towarzyszy nam wspaniała ATMOOOSFERA. Wieczory (zachód słońca był ok. 18) są długie, więc opowiadaniom, dowcipom, śmiechom, śpiewom nie ma końca. Jak się dobierze zgrany zespół Dżerymengo i zaśpiewają bracia Sidor, to tylko prawdziwi wędkarze zrozumieją podniosłość takich chwil….

Ostatniego wieczoru Egipcjanie przygotowują nam nie lada niespodziankę. Kucharze i przewodnicy przebierają się w tradycyjne nubijskie stroje (galabija, spolszczona nazwa to komeszka) i dają nam półgodzinny koncert, śpiewając pieśni nubijskie, w których głównym motywem jest rzeka Nil. Bardzo miły akcent.

Ostatniego dnia po południu kończymy łowienie w słynnym mieście Abu Simbel, gdzie zwiedzamy dwie przepiękne świątynie poświęcone faraonowi Ramzesowi II i bogini Neferette, przeniesione z terenów, które obecnie zalewają wody j. Nasera. W drodze powrotnej pomiędzy Asuanem a Marsa Alam nad Morzem Czerwonym, na środku pustyni, spotykamy stado kilkudziesięciu wielbłądów, które swobodnie przemieszczają się w poprzek drogi, całkowicie ignorując naszego busa. Możemy do nich podejść prawie na wyciągnięcie ręki, robimy zdjęcia.
Podsumowując: wyjazd bardzo udany, opieka przewodników firmy wędkarskiej wzorcowa. Wszystko dopięte na ostatni guzik. Widać, że dobrze znają swój fach i bardzo zależy im na wysokiej jakości świadczonych usług. Negrashi, szef firmy egipskiej dużo podróżuje po świecie poszukując wędkarskich przygód. Łowił sumy i sandacze na Ebro, duże szczupaki w Holandii, łososie w USA i Kanadzie. Wędkarstwo to jego pasja i widać, że lubi to, co robi.
Po dwóch wyprawach na okonie nilowe mam już duże doświadczenie i z powodzeniem mogę polecać wędkarzom tego typu wyprawy. Duże i waleczne ryby, przepiękne widoki, niezapomniane przygody… Chętnie pomogę w organizacji wyjazdu. Pakiety wędkarskie są zazwyczaj 6-dniowe i dotyczą grup od 3 do 8 osób, a najlepszy okres na zaplanowanie wyprawy trwa od połowy listopada do końca maja.
W trakcie pobytu w Egipcie udało się nam jeszcze zorganizować dwa jednodniowe wypady na Morze Czerwone. Złowiliśmy trochę ciekawych ryb, nurkowaliśmy przy rafach koralowych z ogromnymi żółwiami, widzieliśmy prawie dwumetrową murenę.

Mamy w planach kolejną wyprawę, tym razem Big Game na Morzu Czerwonym. Nasz przewodnik posiada specjalnie dostosowaną morską łódź z kabinami. Szykujemy się na maj, oby tylko dało się tam bezpiecznie polecieć, bo na miejscu zajmie się nami nasz opiekun, więc o resztę możemy być spokojni.