mar

16

Nie tak dawno – trzy miesiące temu – stanąłem na afrykańskiej ziemi w pobliżu Równika. Miłe wspomnienia wędkarskie i nie tylko… Przepiękne, kolorowe dorado, pierwsza żaglica w życiu, safari obfitujące w wiele dzikich zwierząt i przepyszne dojrzałe owoce egzotyczne…
Teraz znowu ląduję w Mombasie na wyprawie Big Game, aby zmierzyć się z dużymi rybami. Towarzyszy mi trzech wędkarzy – nieodłączny Deniro oraz Leszek i Piotrek z Wędkarskiego Świata. Koledzy pierwszy raz są w Kenii, ale szybko oswajają się z tutejszym klimatem. Jesteśmy tu na początku lutego, a różnica temperatur między Kenią a Polską wynosi ponad 50 stopni!

Temperatura w Kenii nawet w nocy oscyluje koło 30 stopni, a w dzień jest troszkę cieplej. Gościmy w eleganckim i kameralnym klubie wędkarskim w Mtwapa, nad samą zatoką, jakieś 30 km na północ od Mombasy. Wszędzie wokoło motywy wędkarskie, piękne trofea na ścianach – już na sam ich widok zaostrza nam się apetyt.

Oprócz nas, jest tylko dwóch Szwedów; szybko nawiązujemy kontakt. W Kenii są od wczoraj, dziś zaliczyli dwie żaglice. Okazuje się, że w Szwecji łowiłem na tych samych łowiskach, co oni. Wymieniamy opinie i jednocześnie oglądamy ich sprzęt, który z powodzeniem można stosować przy ciężkim spinningowaniu i popperowaniu morskim. Poza trollingiem, chcą spróbować łowienia spinningami przy rafach. Podobny sprzęt z dużym skutkiem stosowałem na Morzu Czerwonym.
Generalnie, w czasie głównego sezonu wędkarskiego, trwającego w Kenii od połowy grudnia do końca marca, wędkarze i przewodnicy nastawiają się głównie na żaglice i marliny. Te ryby budzą ogromne pożądanie i, uwierzcie mi, (wiem to po sobie, mam tak od 11 czerwca 2011 roku, kiedy koło wyspy Gomera na Kanarach złowiłem swojego pierwszego marlina), że nieukrywana duma ze złowienia marlina czy żaglicy, towarzyszyć nam będzie przy każdej okazji podczas spotkań i rozmów z wędkarską bracią na całym świecie.

Bardzo liczę na to, że po obecnej przygodzie wędkarskiej w Kenii będę mógł pochwalić się kolejnymi „ostronosymi” rybami.
Na żaglice
Mamy wyczarterowaną dużą, bardzo wygodną łódź wyposażoną w wysokiej jakości sprzęt do połowów Big Game na Oceanie Indyjskim. Dominują marki Penn i Shimano, które gwarantują niezawodność. Zawiaduje przewodnik Mohammed, który kunsztu wędkarskiego uczył się od ojca, a w weekendy regularnie towarzyszył mu na wodzie od siódmego roku życia.

Samodzielnie łowi od czternastu lat, więc zdajemy się na jego doświadczenie i znajomość łowiska. Mohammed cały czas wypatruje ryb z „bocianiego gniazda”, czyli stanowiska sterowania umieszczonego ok. 4 metrów nad pokładem. Obserwuje ruch ryb przy powierzchni wody, żerujące ptactwo, wyskakującą drobnicę. Jego pomocnik odpowiada za sprzęt, szykuje i dozbraja przynęty.
W odróżnieniu od połowów na Wyspach Kanaryjskich, w Kenii prawie wszystkie gumowe przynęty są dozbrajane i uatrakcyjniane filetem z ryby, lub całą martwą rybką. Podpatrujemy sposób zbrojenia – przyda nam się podczas wypraw na Morze Czerwone. Potrzebny jest tylko duży zapas włóczki akrylowej… Świetnie sprawdza się przy mocowaniu filetów do systemików z dwoma przeciwstawnie zamocowanymi hakami.

Jest nas czterech, więc losujemy kolejność holowania. Mam farta – będę pierwszy! Po około dwóch godzinach trolowania (mamy wypuszczone pięć wędek) następuje upragnione branie i słyszymy miły terkot towarzyszący żyłce wysnuwającej się z multiplikatora. Siadam w fotelu, mocuję końcówkę wędki w gnieździe, obserwuję wysnuwającą się żyłkę i po jej zatrzymaniu – zaczynam hol.
Ryba jest ponad 200 metrów od łodzi. Widzimy pierwsze wyskoki – to żaglica! Przypominam sobie listopadowy hol pierwszej mojej zdobyczy tego gatunku. Jest bardzo podobnie. Ryba błyskawicznie się przemieszcza. Raz jest na lewo od łodzi, zaraz potem na prawo, a za chwilę znów na lewo… Pomocnik obraca fotelem, aby wędka zawsze była skierowana w kierunku szalejącej ryby.
Kilkanaście metrów od łodzi znowu widzimy piękne wyskoki i tańce na ogonie, które koledzy skwapliwie uwieczniają w aparatach fotograficznych. Piotrek nagrywa film. Powiedział, że potrafi przerobić film, tak aby w zwolnionym tempie obejrzeć wyczyny żaglicy. Już się nie mogę doczekać „replaya” w kamerze.

Ryba jest wprawnie lądowana na pokład, oczywiście bez użycia osęki, chwytem za „nos” ręką ochronioną antypoślizgową rękawiczką. Widać, że przewodnicy mają dużą wprawę. Następuje szczęśliwy moment pamiątkowych fotek i po kilku minutach ryba w dobrej kondycji wraca do wody. Według oceny przewodnika ryba miała około 35 kg. Niezapomniane wrażenie pozostawia wygląd przepięknego żagla czyli płetwy grzbietowej, która po rozpostarciu stanowi niesamowity widok.

Niedługo później następuje kolejne branie żaglicy. Do holu siada nasz nr „2” czyli Daniel „Deniro”, ale niestety ryba spina się po kilku minutach. Prawdopodobnie była zbyt płytko zaczepiona i podczas szaleńczej walki zdołała się uwolnić.

Pod koniec dnia Leszek wyciąga pięknego wahoo, czyli bardzo waleczną makrelę królewską, ale wyraźnie odczuwamy u niego niedosyt – to miała być żaglica , a nie jakiś „łach” !

Przez kolejne cztery dni łowimy jeszcze kilka żaglic. Oczywiście, wszystkie po sesjach zdjęciowych trafiają do wody. Do tego dochodzą kolejne wahoo, w tym piękny kilkunastokilogramowy okaz złowiony przez Daniela.

Łowimy też kilka tuńczyków żółtopłetwych. Jednego dnia zabieramy dorodnego wahoo do klubu. Leszek gotuje pyszną zupę rybną. Daniel przygotowuje świetne sashimi i panierowane nugetsy. Częstujemy właścicielkę klubu i szefa firmy wędkarskiej. Po ich minach i komentarzach widać, ze dawno nie jedli takich delicji. Kolejnego dnia Daniel przygotowuje sashimi z tuńczyka żółtopłetwego. Czapki z głów. Szkoda, że nie widzieliście miny Piotrka, który do tej pory wzbraniał się przed jedzeniem surowego mięsa ryby. Pierwsze nasze namowy nie skutkowały. Mlaskanie też nie pomagało.

Dopiero jak powiedziałem mu, że Japończycy ustawiają się w kolejkach po tę jedną z najdroższych ryb na świecie i gotowi są zrobić sobie hara-kiri, jak jej nie kupią, przekonał się. Jego błogi uśmiech wystarczył, aby oddać niesamowite walory smakowe tego rarytasu, a komentarz w stylu ” to jest zajebiste” nie pozostawiał złudzeń.
Niespełnione marliny
W trakcie naszego pobytu mamy możliwość wzięcia udziału w zawodach wędkarskich. Startuje kilkanaście łodzi w dwóch kategoriach: łodzie amatorskie i łodzie prowadzone przez profesjonalistów (przewodników wędkarskich). Startujemy z bardzo bojowymi nastrojami, polska flaga dumnie powiewa na maszcie łodzi. Tego dnia jednak prześladuje nas pech. Najpierw tracimy pięknego marlina pasiastego. Widzę moment brania, następuje krótki odjazd, potem piękny wyskok marlina w odległości około 30 m od łodzi i nagle słychać trzask pękniętej żyłki w odległości kilku metrów od końcówki wędki. Ryba odpływa z przynętą.
Chwilę później na drugiej wędce mamy branie kolejnego marlina. Przewodnik przyspiesza, jak przy każdym braniu ryby, ale marlin nie zacina się prawidłowo i niestety spina się. Szkoda, bo gdyby został wyholowany przynajmniej jeden marlin, to w naszej kategorii zajęlibyśmy pierwsze miejsce.
A tak z jedną żaglicą na koncie zostaliśmy sklasyfikowani „dopiero” na trzecim miejscu. Też wyczyn, ale… Dwa zerwane marliny bardzo nas zdeprymowały. Pomimo tych niepowodzeń, stwierdzam, że zawodom wędkarskim towarzyszyła świetna atmosfera, a trzy czarne marliny złowione przez inne startujące załogi dodały smaku całemu przedsięwzięciu.

Największy marlin ważył ponad 90 kg. Trochę żałowaliśmy, że ryby zostały zabite i przywiezione do portu na ważenie, gdyż za ryby wypuszczone podczas zawodów (wystarczy udokumentowanie zdjęciami i komunikat do komisji sędziowskiej) też są przyznawane spore punkty. Przynajmniej mieliśmy naoczną możliwość przekonania się, że te szlachetne ryby pływają w Oceanie Indyjskim i dają się złowić.
Safari na lądzie
Szóstego dnia pobytu zaplanowaliśmy safari do Parku Narodowego Tsawo East. Wyruszyliśmy o świcie uzbrojeni w aparaty fotograficzne i kamery. Po około trzech godzinach jazdy samochodem wyposażonym w specjalnie podnoszony dach, dotarliśmy do bram parku, a potem przez osiem godzin pokonaliśmy ponad 200 km po wytyczonych szlakach, co chwila zatrzymując się w celu sfotografowania kolejnych gatunków dzikich zwierząt.

Mnóstwo słoni, lwy, zebry, żyrafy, bawoły, gazele, antylopy, guźce, strusie, małpy i dziesiątki gatunków ptaków. Niektóre zwierzęta przechodziły kilka metrów od naszego samochodu. Czasami aż zapierało dech w piersiach. Wszyscy byliśmy urzeczeni z tytułu tak bliskiego obcowania z naturą.

Ostatni dzień tygodniowego pobytu poświęcamy na atrakcje Mombasy. Najpierw ogromny Park Hallera ze stadem oswojonych żyraf, które możemy karmić z ręki, używając specjalnej karmy. Te dostojne zwierzaki są dość ufne i sprawiają nam wielką frajdę. Ponadto spotykamy kilkanaście gigantycznych, ponad stukilogramowych żółwi. Są bardzo cierpliwe i ochoczo pozują do zdjęć. Do tego wszędobylskie małpy, kilkadziesiąt krokodyli (na szczęście odgrodzone), hipopotamy, bawoły, setki ptaków. To robi wrażenie.

Potem zwiedzamy miejscową Starówkę, kupujemy kilka oryginalnych pamiątek (wcale nie Made in China), zaliczamy historyczny Fort Jezus, bazar z pysznymi owocami i wreszcie przychodzi czas na ostatnią atrakcję naszego pobytu w Kenii – kąpiel w Oceanie Indyjskim. Temperatura jest taka sama jak temperatura otoczenia. Bajka. Trochę pływamy w okularkach, obserwujemy bogaty, podwodny świat.

Jeszcze smaczny obiad w nadmorskiej restauracji, potem ostatnie minuty w klubowym basenie i trzeba się pakować. Tym razem różnica temperatur ma wynieść około 40 st. C, gdyż w kraju trochę się ociepliło. Wrażenia z pobytu w Afryce – super, fajne rybki zostały złowione, safari dostarczyło niezapomnianych wrażeń, a cała kenijska otoczka, pomimo bardzo dużej egzotyki i sporej biedy widocznej na każdym kroku, pozostawiła bardzo przychylne odczucia. Jest już pewne, że zawitamy tu ponownie, szczególnie ze względu na te zerwane marliny i przepiękne żaglice, których skoki i tańce na ogonie mam przed oczami praktycznie każdego dnia.