maj

15

Czekałem, czekałem i wiedziałem, że będzie warto. Jedenaście miesięcy temu zauroczyło mnie Morze Czerwone – ogromną ilością pięknych ryb, tysiącami raf, błękitną wodą i baraszkującymi stadami delfinów.

W połowie kwietnia, jak na szpilkach, przetrzymałem cztery godziny lotu do Marsa Alam na południu Egiptu i potem dwie godziny w klimatyzowanym busie podstawionym przez naszego przewodnika, aby wreszcie stanąć na pokładzie statku, który przez sześć dni i nocy miał być naszą bazą gdzieś na środku Morza Czerwonego.

Statek Baza

Do tego szybka, dwusilnikowa łódź wędkarska z niezawodnym przewodnikiem Saigli, który towarzyszył nam w zeszłorocznej wyprawie i zna morze jak własną kieszeń.

Saigli

Już pierwsze godziny łowienia na poppery  dają nam kilka  karanksów GT, red snapery i przepiękne graniki. Po popołudniu jest podobnie,  pada jeszcze karanks niebieskopłetwy,  kilkukilogramowa barakuda, tuńczyki.

Karanks niebieskopłetwy

Granik

Większość ryb łowimy na morskie poppery średniej wielkości, około 20 cm. Ręka boli od ciągłego podszarpywania przynęty (jerkowania) oraz od dalekich rzutów ciężkim sprzętem. Zgodnie stwierdzamy, że przed takim wyjazdem przydałby się trening na siłowni. Ryby też są bardzo wymagające. Niszczą przynęty. Jak zwykle, największe nie dają się zatrzymać i po gwałtownym braniu rwą zestawy na podwodnych rafach. A łowimy głównie wzdłuż przepięknych raf koralowych, przy których za kolorową drobnicą uganiają się różne morskie potwory.

Zgryziony wobler

Ryba księżycowa

Próbujemy tez łowić na pilkery w pionie, tzw. vertical jiging, ale trafiają się tylko małe i średnie sztuki – tuńczyki, ryby księżycowe i różowe. Pilkery do tej metody są uzbrojone w pojedynczy mocny hak (3/0 -6/0)  umocowany na krótkiej i bardzo wytrzymałej plecionce, tzw.  assist hook.

Na pilkera

Używam oryginalnych pilkerów firmy Williamson lub naszych, z dyndającym haczykiem zamiast kotwicy. Pomni zeszłorocznych doświadczeń, zawczasu wymieniamy kółeczka łącznikowe, eliminujemy srebrne krętliki (często uderza w nie barakuda i odcina przypon), szykujemy specjalne węzły, gdyż żyłka przyponowa ma 1 mm średnicy. Zaliczam jedno bardzo mocne branie na pilkera, ale zestaw zostaje brutalnie odcięty – niestety tutejsze barakudy mają ogromne paszcze.

Ptyś zwiadowca

Barrakuda Kamila

Przekonujemy się o tym z Kamilem czwartego dnia, gdy o świcie, po pokonaniu prawie pięćdziesięciu kilometrów łodzią w ślizgu, obławiamy dwie urokliwe wyspy, gdzieś na środku morza, odległe zaledwie 4 godziny drogi łodzią od brzegów Arabii Saudyjskiej. Łowimy na zmianę na poppery,  pilkery i na trolling. Po kilku pięknych braniach tuńczyków, GT, red snaperów i graników do głosu dochodzą olbrzymie barakudy. Kamil łowi okaz 145 cm o wadze powyżej 25 kg. Moja, mniejsza barakuda, złowiona na trolling, na fioletowego Bombera jest bliźniaczo podobna do Kamilowej, ale potem, podczas łowienia popperem Dummbell zacinam istnego potwora, który po wylądowaniu na pokładzie zostaje zmierzony i zważony. Barakuda ma 153 cm długości i waży 30,5 kg!!! Cóż ona wyprawiała podczas holu… Godny przeciwnik, zęby jak u krokodyla.

Dwie wielkie

Krokodyl

Dopiero po jakiejś godzinie decyduję się na sesję zdjęciową, gdyż pierwsza z dużych barakud tylko raz machnęła swoim ogromnym pyskiem i zostawiła dwie krwawiące rany na mojej prawej ręce. Przewodnik okazał się wytrawnym znachorem, użył „tajemnych leków” i na szczęście rany szybko się zasklepiły, a ja mogłem kontynuować łowienie. Właśnie wtedy wyholowałem tę największa barakudę. Potwornie gruba i szeroka. Zresztą widać na zdjęciach, gdyż ja także nie należę do ułomków, ze wzrostem 189 cm i wagą ok. 105 kg.

Ptysiowy granik

Podczas gdy my z Kamilem szaleliśmy wokół wysp,  nasz kolega Wojtek „Ptyś” szalał ze swoimi wędkami trollingowymi na statku bazie. Złowił siedem fajnych i dużych ryb, a ósma holowana  przez kilka minut (był to tuńczyk około 5-6 kg) tuż pod powierzchnią wody została zaatakowana przez wyskakującego z wody rekina, który pożarł ją w mgnieniu oka. To, że Ptyś przeżywał to zdarzenie, jest oczywiste, ale po wymianie zdań pomiędzy załogą statku, która widziała całe zdarzenie, a naszymi przewodnikami z łodzi wędkarskiej wywnioskowałem, że scenariusz pasowałby do kolejnej edycji filmu „Szczęki” . Rekin porównywany był do orki!

Tunczyk Ptysia

Ptyś z red snapperem

Ostatnie dwa dni przynoszą zmianę pogody, zaczyna mocniej bujać. Egipcjanie nazywają to sztormem, ale w porównaniu do naszego Bałtyku oceniam to na 4-5 stopni w skali Beauforta. Ja łowię bez przerwy. Trochę nas zalewają bryzy bardzo słonej wody podczas przemieszczania się przez fale, ale burty łodzi są wygodne, maja dobrą wysokość do siedzenia i w takiej pozycji można swobodnie spinningować.

Popperowanie

Granik

Tego dnia łowimy w trollingu dwa ładne tuńczyki, a pod wieczór gdy zaczynamy obławiać przybrzeżne rafy, w ciągu niecałych dwóch godzin łowię pięć pięknych ryb. Na poppery padają dwa  waleczne GT, red snaper, barakuda i ryba przypominająca naszą belonę, ale sporo większa od przeciętnej. Miara wskazała 123 cm. Ostatniego dnia pogoda jest podobna, mimo sporej fali łowimy kilka ryb, w tym nasze ulubione GT.

Coś jak belona

Tuńczyk

Poświęciliśmy na łowienie także kilka długich wieczorów, opuszczając tuż nad dno rybne filety.  Brań było bardzo dużo, prawie każda wyciągnięta ryba była inna, niektóre z nich trzeba było ostrożnie odhaczać, gdyż mogły boleśnie nas ukłuć. My łowiliśmy na wędki, natomiast załoga łowiła ”na rękę”. Porównaliśmy nasze wyniki z efektami załogi i okazało się, że miejscowe metody też są bardzo skuteczne, a brania „ na rękę” powodują ogromne emocje. Nasz kucharz złowił pięknego red snapera  o wadze około 7 kg. Tą rybą zdeklasował nasz nocne wyczyny, ale i tak zabawa była przednia.

Makrela królewska

Załoga łowiła na rękę...

Codziennie jedliśmy świetnie przyrządzone ryby, kuchnia na statku wszystkim przypadła do gustu. Szkoda, że wyjazd trwa tylko sześć dni.

Kolacja

Wróciliśmy jeszcze na jedną noc do hotelu. Wreszcie wygodne łóżka, przestronny prysznic, klima w pokoju, basen ze słodką wodą, drink bar… Trochę komfortu po sześciu dniach spędzonych na morzu.

mar

16

Nie tak dawno – trzy miesiące temu – stanąłem na afrykańskiej ziemi w pobliżu Równika. Miłe wspomnienia wędkarskie i nie tylko… Przepiękne, kolorowe dorado, pierwsza żaglica w życiu, safari obfitujące w wiele dzikich zwierząt i przepyszne dojrzałe owoce egzotyczne…
Teraz znowu ląduję w Mombasie na wyprawie Big Game, aby zmierzyć się z dużymi rybami. Towarzyszy mi trzech wędkarzy – nieodłączny Deniro oraz Leszek i Piotrek z Wędkarskiego Świata. Koledzy pierwszy raz są w Kenii, ale szybko oswajają się z tutejszym klimatem. Jesteśmy tu na początku lutego, a różnica temperatur między Kenią a Polską wynosi ponad 50 stopni!

Temperatura w Kenii nawet w nocy oscyluje koło 30 stopni, a w dzień jest troszkę cieplej. Gościmy w eleganckim i kameralnym klubie wędkarskim w Mtwapa, nad samą zatoką, jakieś 30 km na północ od Mombasy. Wszędzie wokoło motywy wędkarskie, piękne trofea na ścianach – już na sam ich widok zaostrza nam się apetyt.

Oprócz nas, jest tylko dwóch Szwedów; szybko nawiązujemy kontakt. W Kenii są od wczoraj, dziś zaliczyli dwie żaglice. Okazuje się, że w Szwecji łowiłem na tych samych łowiskach, co oni. Wymieniamy opinie i jednocześnie oglądamy ich sprzęt, który z powodzeniem można stosować przy ciężkim spinningowaniu i popperowaniu morskim. Poza trollingiem, chcą spróbować łowienia spinningami przy rafach. Podobny sprzęt z dużym skutkiem stosowałem na Morzu Czerwonym.
Generalnie, w czasie głównego sezonu wędkarskiego, trwającego w Kenii od połowy grudnia do końca marca, wędkarze i przewodnicy nastawiają się głównie na żaglice i marliny. Te ryby budzą ogromne pożądanie i, uwierzcie mi, (wiem to po sobie, mam tak od 11 czerwca 2011 roku, kiedy koło wyspy Gomera na Kanarach złowiłem swojego pierwszego marlina), że nieukrywana duma ze złowienia marlina czy żaglicy, towarzyszyć nam będzie przy każdej okazji podczas spotkań i rozmów z wędkarską bracią na całym świecie.

Bardzo liczę na to, że po obecnej przygodzie wędkarskiej w Kenii będę mógł pochwalić się kolejnymi „ostronosymi” rybami.
Na żaglice
Mamy wyczarterowaną dużą, bardzo wygodną łódź wyposażoną w wysokiej jakości sprzęt do połowów Big Game na Oceanie Indyjskim. Dominują marki Penn i Shimano, które gwarantują niezawodność. Zawiaduje przewodnik Mohammed, który kunsztu wędkarskiego uczył się od ojca, a w weekendy regularnie towarzyszył mu na wodzie od siódmego roku życia.

Samodzielnie łowi od czternastu lat, więc zdajemy się na jego doświadczenie i znajomość łowiska. Mohammed cały czas wypatruje ryb z „bocianiego gniazda”, czyli stanowiska sterowania umieszczonego ok. 4 metrów nad pokładem. Obserwuje ruch ryb przy powierzchni wody, żerujące ptactwo, wyskakującą drobnicę. Jego pomocnik odpowiada za sprzęt, szykuje i dozbraja przynęty.
W odróżnieniu od połowów na Wyspach Kanaryjskich, w Kenii prawie wszystkie gumowe przynęty są dozbrajane i uatrakcyjniane filetem z ryby, lub całą martwą rybką. Podpatrujemy sposób zbrojenia – przyda nam się podczas wypraw na Morze Czerwone. Potrzebny jest tylko duży zapas włóczki akrylowej… Świetnie sprawdza się przy mocowaniu filetów do systemików z dwoma przeciwstawnie zamocowanymi hakami.

Jest nas czterech, więc losujemy kolejność holowania. Mam farta – będę pierwszy! Po około dwóch godzinach trolowania (mamy wypuszczone pięć wędek) następuje upragnione branie i słyszymy miły terkot towarzyszący żyłce wysnuwającej się z multiplikatora. Siadam w fotelu, mocuję końcówkę wędki w gnieździe, obserwuję wysnuwającą się żyłkę i po jej zatrzymaniu – zaczynam hol.
Ryba jest ponad 200 metrów od łodzi. Widzimy pierwsze wyskoki – to żaglica! Przypominam sobie listopadowy hol pierwszej mojej zdobyczy tego gatunku. Jest bardzo podobnie. Ryba błyskawicznie się przemieszcza. Raz jest na lewo od łodzi, zaraz potem na prawo, a za chwilę znów na lewo… Pomocnik obraca fotelem, aby wędka zawsze była skierowana w kierunku szalejącej ryby.
Kilkanaście metrów od łodzi znowu widzimy piękne wyskoki i tańce na ogonie, które koledzy skwapliwie uwieczniają w aparatach fotograficznych. Piotrek nagrywa film. Powiedział, że potrafi przerobić film, tak aby w zwolnionym tempie obejrzeć wyczyny żaglicy. Już się nie mogę doczekać „replaya” w kamerze.

Ryba jest wprawnie lądowana na pokład, oczywiście bez użycia osęki, chwytem za „nos” ręką ochronioną antypoślizgową rękawiczką. Widać, że przewodnicy mają dużą wprawę. Następuje szczęśliwy moment pamiątkowych fotek i po kilku minutach ryba w dobrej kondycji wraca do wody. Według oceny przewodnika ryba miała około 35 kg. Niezapomniane wrażenie pozostawia wygląd przepięknego żagla czyli płetwy grzbietowej, która po rozpostarciu stanowi niesamowity widok.

Niedługo później następuje kolejne branie żaglicy. Do holu siada nasz nr „2” czyli Daniel „Deniro”, ale niestety ryba spina się po kilku minutach. Prawdopodobnie była zbyt płytko zaczepiona i podczas szaleńczej walki zdołała się uwolnić.

Pod koniec dnia Leszek wyciąga pięknego wahoo, czyli bardzo waleczną makrelę królewską, ale wyraźnie odczuwamy u niego niedosyt – to miała być żaglica , a nie jakiś „łach” !

Przez kolejne cztery dni łowimy jeszcze kilka żaglic. Oczywiście, wszystkie po sesjach zdjęciowych trafiają do wody. Do tego dochodzą kolejne wahoo, w tym piękny kilkunastokilogramowy okaz złowiony przez Daniela.

Łowimy też kilka tuńczyków żółtopłetwych. Jednego dnia zabieramy dorodnego wahoo do klubu. Leszek gotuje pyszną zupę rybną. Daniel przygotowuje świetne sashimi i panierowane nugetsy. Częstujemy właścicielkę klubu i szefa firmy wędkarskiej. Po ich minach i komentarzach widać, ze dawno nie jedli takich delicji. Kolejnego dnia Daniel przygotowuje sashimi z tuńczyka żółtopłetwego. Czapki z głów. Szkoda, że nie widzieliście miny Piotrka, który do tej pory wzbraniał się przed jedzeniem surowego mięsa ryby. Pierwsze nasze namowy nie skutkowały. Mlaskanie też nie pomagało.

Dopiero jak powiedziałem mu, że Japończycy ustawiają się w kolejkach po tę jedną z najdroższych ryb na świecie i gotowi są zrobić sobie hara-kiri, jak jej nie kupią, przekonał się. Jego błogi uśmiech wystarczył, aby oddać niesamowite walory smakowe tego rarytasu, a komentarz w stylu ” to jest zajebiste” nie pozostawiał złudzeń.
Niespełnione marliny
W trakcie naszego pobytu mamy możliwość wzięcia udziału w zawodach wędkarskich. Startuje kilkanaście łodzi w dwóch kategoriach: łodzie amatorskie i łodzie prowadzone przez profesjonalistów (przewodników wędkarskich). Startujemy z bardzo bojowymi nastrojami, polska flaga dumnie powiewa na maszcie łodzi. Tego dnia jednak prześladuje nas pech. Najpierw tracimy pięknego marlina pasiastego. Widzę moment brania, następuje krótki odjazd, potem piękny wyskok marlina w odległości około 30 m od łodzi i nagle słychać trzask pękniętej żyłki w odległości kilku metrów od końcówki wędki. Ryba odpływa z przynętą.
Chwilę później na drugiej wędce mamy branie kolejnego marlina. Przewodnik przyspiesza, jak przy każdym braniu ryby, ale marlin nie zacina się prawidłowo i niestety spina się. Szkoda, bo gdyby został wyholowany przynajmniej jeden marlin, to w naszej kategorii zajęlibyśmy pierwsze miejsce.
A tak z jedną żaglicą na koncie zostaliśmy sklasyfikowani „dopiero” na trzecim miejscu. Też wyczyn, ale… Dwa zerwane marliny bardzo nas zdeprymowały. Pomimo tych niepowodzeń, stwierdzam, że zawodom wędkarskim towarzyszyła świetna atmosfera, a trzy czarne marliny złowione przez inne startujące załogi dodały smaku całemu przedsięwzięciu.

Największy marlin ważył ponad 90 kg. Trochę żałowaliśmy, że ryby zostały zabite i przywiezione do portu na ważenie, gdyż za ryby wypuszczone podczas zawodów (wystarczy udokumentowanie zdjęciami i komunikat do komisji sędziowskiej) też są przyznawane spore punkty. Przynajmniej mieliśmy naoczną możliwość przekonania się, że te szlachetne ryby pływają w Oceanie Indyjskim i dają się złowić.
Safari na lądzie
Szóstego dnia pobytu zaplanowaliśmy safari do Parku Narodowego Tsawo East. Wyruszyliśmy o świcie uzbrojeni w aparaty fotograficzne i kamery. Po około trzech godzinach jazdy samochodem wyposażonym w specjalnie podnoszony dach, dotarliśmy do bram parku, a potem przez osiem godzin pokonaliśmy ponad 200 km po wytyczonych szlakach, co chwila zatrzymując się w celu sfotografowania kolejnych gatunków dzikich zwierząt.

Mnóstwo słoni, lwy, zebry, żyrafy, bawoły, gazele, antylopy, guźce, strusie, małpy i dziesiątki gatunków ptaków. Niektóre zwierzęta przechodziły kilka metrów od naszego samochodu. Czasami aż zapierało dech w piersiach. Wszyscy byliśmy urzeczeni z tytułu tak bliskiego obcowania z naturą.

Ostatni dzień tygodniowego pobytu poświęcamy na atrakcje Mombasy. Najpierw ogromny Park Hallera ze stadem oswojonych żyraf, które możemy karmić z ręki, używając specjalnej karmy. Te dostojne zwierzaki są dość ufne i sprawiają nam wielką frajdę. Ponadto spotykamy kilkanaście gigantycznych, ponad stukilogramowych żółwi. Są bardzo cierpliwe i ochoczo pozują do zdjęć. Do tego wszędobylskie małpy, kilkadziesiąt krokodyli (na szczęście odgrodzone), hipopotamy, bawoły, setki ptaków. To robi wrażenie.

Potem zwiedzamy miejscową Starówkę, kupujemy kilka oryginalnych pamiątek (wcale nie Made in China), zaliczamy historyczny Fort Jezus, bazar z pysznymi owocami i wreszcie przychodzi czas na ostatnią atrakcję naszego pobytu w Kenii – kąpiel w Oceanie Indyjskim. Temperatura jest taka sama jak temperatura otoczenia. Bajka. Trochę pływamy w okularkach, obserwujemy bogaty, podwodny świat.

Jeszcze smaczny obiad w nadmorskiej restauracji, potem ostatnie minuty w klubowym basenie i trzeba się pakować. Tym razem różnica temperatur ma wynieść około 40 st. C, gdyż w kraju trochę się ociepliło. Wrażenia z pobytu w Afryce – super, fajne rybki zostały złowione, safari dostarczyło niezapomnianych wrażeń, a cała kenijska otoczka, pomimo bardzo dużej egzotyki i sporej biedy widocznej na każdym kroku, pozostawiła bardzo przychylne odczucia. Jest już pewne, że zawitamy tu ponownie, szczególnie ze względu na te zerwane marliny i przepiękne żaglice, których skoki i tańce na ogonie mam przed oczami praktycznie każdego dnia.

Kenia z lądu i oceanu

Autor muskie

gru

14

Tam mnie jeszcze nie było. Co prawda, listopad nie jest najlepszym miesiącem na połowy, ale ja nie narzekałem. Zaliczyłem finał (ważenie ryb, podsumowanie i rozdanie nagród) zawodów wędkarskich w Mtwapa, pływałem z miejscowymi rybakami na łodzi „dłubance” i dwa razy wypłynąłem na typowe Big Game na Oceanie Indyjskim.

Zawody jednodniowe, ponad dwadzieścia uczestniczących łodzi. Bardzo dużo złowionych ryb, a w szczególności przepiękne dorado (mahi-mahi) od 6 do 12 kg, kilka wahoo (pacyficzna makrela królewska), w tym jeden okaz ponad 20 kg, barakudy, kingfishe, trewale a na ozdobę zawodów dwa czarne marliny o wadze 60 i 65 kg. Uczestnicy zadowoleni, nikt nie spłynął z kontem zerowym, a pierwsza nagroda w postaci pokaźnej statuetki marlina i czeku na ponad 3000 USD robiła wrażenie.

***

Dwa dni później wylądowałem na łodzi „dłubance” z miejscowymi rybakami. Trochę dziwili się moim woblerom, riperom. Sugerowali filet z ośmiornicy i łowienie „z ręki” (nawinięta na rękę żyłka plus ciężarek plus haczyk), ale ja się uparłem i ku ich zaskoczeniu na kilkunastocentymetrowe woblery Rapala złowiłem trzy niewielkie karanksy oraz jedną nakrapianą rybę „wydmuszkę”.

Następnego dnia były odwiedziny fermy krokodyli połączone z pokazem karmienia tych bestii, a potem spacer po pięknym parku Hallera , gdzie atrakcją jest własnoręczne karmienie żyraf.

Kolejny dzień to moje pierwsze Big Game na Oceanie Indyjskim. Bardzo sprawna załoga, dobry szyper i wspaniały efekt końcowy – łowię łącznie siedem dorado (nazywane też mahi-mahi lub dolphin fish) o wadze od 8 do 13 kg. Przepiękne ryby. W wodzie złotawo-tęczowe, a po wyjęciu z wody srebrzysto-amarantowe, niesamowicie waleczne i szybkie, skaczą nad wodę, często płyną w stronę łodzi (kilka razy myślałem, że ryby się zerwały). Samce są większe, mają bardziej wygrzbiecony pysk. Trzy sztuki trafiają do specjalnego pojemnika, a potem na stół. Kenijski kucharz przyrządził je na kilka sposobów. Smakowały wyśmienicie.

***

Następnego dnia wypływam ze słynnej wędkarskiej przystani w Malindi. Nastawiamy się na żaglice, choć najlepszy sezon na nie zaczyna się dopiero od połowy grudnia.

Kilka sąsiednich łodzi łowi od 1 do 3 sztuk, my przez pierwsze cztery godziny jesteśmy bez brania, ale koło południa następuje upragnione branie, a potem długi i emocjonujący hol. Żaglica walczy przepięknie. Skacze kilkanaście razy nad wodę, za każdym razem próbując się uwolnić. Raz jest na lewo, raz na prawo od łodzi. Jak ona to robi? Przemieszcza się w tempie światła. Dobrze, że jest mocna zaczepiona.

Wreszcie przewodnik może ją pochwycić – jest piękna, waży ponad 30 kg. Decydujemy, że nie będziemy jej męczyć i uwalniamy rybę jeszcze w wodzie. Kilka zdjęć przy burcie i jej wysokość żaglica odpływa. Potem mamy jeszcze trzy brania, ale ryby nie udaje się zaciąć.
W drodze powrotnej widzimy żerowanie stada tuńczyków. Drobnica „gotuje się”, ptaki atakują z góry, a tuńczyki od dołu. Łowię na woblera jednego tuńczyka o wadze około 5 kg i dalej próbujemy złowić popołudniową żaglicę. Niestety, tego dnia nie było mi dane zaliczyć kolejnej sztuki, ale i tak jestem szczęśliwy- to moja pierwsza żaglica, choć widziałem już je i próbowałem łowić podczas wyprawy na Morze Czerwone.

***

Kolejnego dnia zaliczamy Safari w ogromnym parku narodowym Tsavo East.

Widzimy z bliska słonie, lwy, zebry, żyrafy, strusie, kilka gatunków antylop, legwany, wielbłądy, małpy, mnóstwo ptaków, olbrzymie i niesamowicie ukształtowane kopce termitów. Przez 11 godzin przemierzamy ponad 200 km dróg wewnątrz parku – jest na co popatrzeć.

Dwa razy musiałem na chwilę wyjść z samochodu (choć nie wolno tego robić) i miałem oczy z czterech stron głowy. Trzeba być uważnym i czujnym, bo zwierzęta nic sobie nie robią z turystów, więc nie wiadomo kiedy pomyślą o nas, jak o zwierzynie łownej.

Bardzo spodobały mi się czerwone słonie – ich skóra przechodzi pigmentem od koloru gleby. Pnie drzew na wysokości przemieszczających się słoni też mają czerwony kolor.

***

Podsumowując tygodniowy wyjazd: świetny klimat, stabilna temperatura ok. 30 stopni w dzień i w nocy (okolice równika), bardzo ciepła woda w Oceanie, przystępne ceny pobytu i wędkowania. Poza tym przepiękne wrażenia wędkarskie, bardzo dobrze wyposażone łodzie i profesjonalni przewodnicy – wszystko to pomaga w przeżyciu niezapomnianej przygody wędkarskiej. Do tego pyszne, dojrzałe i tanie egzotyczne różnorodne owoce, niesamowite.

Safari, kokosy prosto z drzewa… Wymarzone miejsce na wędkarski urlop, nawet z drugą połową. Będzie miała co robić…

A my – na ryby. Najlepiej od połowy grudnia do końca marca, bo wtedy jest najlepszy sezon na marliny, żaglice, dorado i inne morskie okazy. Renomowani przewodnicy mają zgłaszane rezerwacje na te miesiące nawet z rocznym wyprzedzeniem i wielu powracających klientów.
Bo po prostu jest po co wracać. Ja też wrócę, i to już w lutym…

Napiszę, jak było i pewnie zrobię kolejną rezerwację.